Nie żyje Andrzej Kostrzewa, wybitna postać polskiego filmu. Zmarł 6 kwietnia 2024 roku. Był kaskaderem, aktorem, konsultantem do spraw koni i pojazdów…
Poznaliśmy się lata temu. To ON wprowadził mnie w filmowy świat koni. Dzięki niemu napisałem dziesiątki artykułów i wywiadów z ludźmi tworzącymi ów świat. A oto poświęcony właśnie Andrzejowi rozdział mojej książki Koń mi robił za kołyskę[1] a zatytułowany:
ZAMACHOWSKI BAŁ SIĘ SZARŻY, DELĄG NIE CHICIAŁ DUBLERA, A BEDNAKREK… ZOSTAŁ KASKADEREM
– Dopijałem właśnie herbatę przed kolejnym treningiem, gdy zadzwonił telefon – opowiada Andrzej Kostrzewa, twórca najstarszej w kraju grupy kaskaderskiej, właściciel stajni w Słupnie koło Warszawy.
– Cześć – odezwał się w słuchawce Tomasz Biernawski, spec nad spece od koni, jeźdźców i militariów w polskim filmie.
– Mam dla ciebie robotę. Wracam z Francji, z planu „Quo Vadis”. Trzymam w ręku fotografię wierzchowca, na jakim jeździł Marek Winicjusz, czyli Paweł Deląg. Potrzebuję identycznego konia do zdjęć w Polsce. Zajmiesz się tym? Jeśli tak, to pamiętaj, koń ma nie tylko do złudzenia przypominać tego z obrazka, ale musi być wyjątkowo odważny, nie może lękać się gwaru, tłumów, a zwłaszcza ognia. Będzie przecież galopował po płonącym Rzymie. Na znalezienie i przygotowanie masz góra dwa tygodnie, ale im szybciej, tym lepiej.
Normalka – mruknął pod nosem Kostrzewa i już następnego ranka ruszył w Polskę do znajomych i nieznajomych stajni po niepozornego wierzchowca z gwiazdką i dwiema skarpetami. W swojej, jak na złość, nie miał żadnego, który choćby w minimalnym stopniu pasował do rysopisu. Wypatrzył za to prawie ideał w jednym z ośrodków jeździeckich za Wyszkowem. Prawie… bo bez gwiazdki. Ale to akurat żaden kłopot, można przecież domalować, aktorów też się charakteryzuje. Gorzej, że ten artysta – Dan mu było na imię – kopał, gryzł i nie pozwalał wejść do boksu. Charakterek pokazał na dzień dobry, nie pozostawiając żadnych wątpliwości, iż nie boi się niczego ani nikogo. Ognia, oczywiście też nie, co z gracją zademonstrował Kostrzewie przemaszerowując przez spore płomienie, tak spokojnym krokiem, jakby pokonywał płytką kałużę.
– Ale koń! To musi być ten i tylko ten! – zdecydowałem nie mając oczywiście żadnej pewności, czy Deląg zgodzi się dosiąść takiej cholery. Rozpoczęły się przygotowania. Konisko uczyło się szybciej, niż nadążaliśmy tłumaczyć mu, jak ma zrobić to, czego od niego oczekujemy. Wszyscy jednak mieli świadomość, że na planie, w świetle reflektorów, będzie znacznie trudniej, a przede wszystkim niebezpieczniej. Wpuszczenie, bowiem w tłum zwierzaka zdolnego stratować wszystko, co w zasięgu kopyt, może skończyć się dramatycznie. Podjęliśmy więc szczególne środki ostrożności. Po pierwsze, w trakcie ujęcia, kilkunastu kaskaderów przebranych za Rzymian, bez przerwy towarzyszyło koniowi i jeźdźcowi. Mieli za zadanie okiełznać Dana, gdyby ten na przykład poniósł. Po drugie, dla Winicjusza przygotowany był dubler, bo poruszanie się w takiej scenerii naprawdę wymagało nie lada umiejętności. Aktor jednak nawet nie dopuszczał myśli, że ktokolwiek mógłby go zastąpić. I słusznie, bo poradził sobie znakomicie.
Ujęcie kręcono dość długo, gdyż zmęczeni kolejnym ciężkim dniem statyści nie potrafili wykrzesać z siebie dość sił, by zadowolić reżysera. W pewnym momencie Jerzy Kawalerowicz powiedział nawet, iż z całego towarzystwa tylko koń się nadaje!
Zadowolony z wierzchowca był również Paweł Deląg, który kilka miesięcy później, przy okazji premiery Quo Vadis (2001), podkreślał jego znakomite przygotowanie. Laury tym samym zebrał Kostrzewa, bo to przecież w dużej mierze dzięki niemu Dan chodził jak w zegarku. Ale w życiu, jak w życiu. Raz na wozie, raz pod wozem. Nie zawsze człowieka chwalą.
– Oj prawda – potwierdza. – Przy okazji zdjęć do Marszałka Piłsudskiego (2001) dostałem taki opr. od reżysera, Andrzeja Trzos-Rastawieckiego, że szkoda gadać. Przeze mnie zmarnowano w Łącku cały dzień i to nawet nie dlatego, że kasztanka, którą przywiozłem była… kasztankiem. To w filmie można zawsze jakoś zakamuflować, ale najgorsze, że mimo zapewnień właściciela, od którego ją wypożyczyłem, nigdy nie chodziła na munsztuku. Musiałem natychmiast znaleźć innego konia. Zupełnym przypadkiem w miesięczniku „Koński targ” natknąłem się na zdjęcie klaczy bardzo przypominającej Kasztankę z figury. Nie miała, co prawda latarni ani skarpet, ale od czego jest pędzel. Zadzwoniłem natychmiast pod podany telefon i, jak się okazało, zdążyłem dosłownie w ostatniej chwili przed transakcją z innym klientem.
Klacz trafiła na plan, ale nie od razu została pokazana reżyserowi i całej ekipie. Zaprezentowano ją dopiero po zabiegach charakteryzacyjnych, w pełnym rynsztunku, pod oficerską kulbaką i w krzyżowym ogłowiu, niczym z Kossaka.
– Boże, toż to prawdziwa Kasztanka! – odezwał się obecny przypadkiem na planie, jeden z najstarszych łąckich hodowców, który w młodości miał okazję podziwiać marszałkowską klacz na własne oczy. Ach, jak się Kostrzewa ucieszył, miód na jego serce. Najważniejsze jednak, że i Trzos-Rastawiecki wreszcie był usatysfakcjonowany. Sam nawet wypróbował „wierzchowca z minionej epoki”.
W filmie jednak, o czym mało, kto wie, wystąpiły w końcu dwie kasztanki. Kasztanek też bowiem zagrał w kilku ujęciach. Ale dopiekł Kostrzewie, jak mało który koń! Zaparł się, iż nie będzie… martwą Kasztanką. Czterech potężnych mężczyzn próbowało położyć go na podłodze w boksie. Już przy pierwszym podejściu Kostrzewa zarobił kopniaka i to przednią nogą.
– Bez domosedanu nic nie wskóramy, trzeba wezwać lekarza – zadecydował ktoś z obecnych.
Weterynarz wstrzyknął uspokajający środek homeopatyczny, a kasztanek dalej, jak żywy. Dopiero, po drugim zastrzyku pozwolił się położyć, co prawda tylko na cztery minuty, ale na szczęście dla ekipy i filmu, wystarczyło.
Czasem takie końskie fochy wychodzą właśnie dopiero w trakcie zdjęć.
– Kręciliśmy na przykład bajkę dla dzieci o chłopcu i jego ulubionym koniku, tytułu nie pomnę. Scena wydawała się banalna. Dzieciak na grzbiecie, pełny kadr, a do tego wymarzone światło. Wyjątkowo spokojny wałach musiał jednak stanąć pod wiatr i właśnie wtedy okazało się, że tego nie znosi. Zaczął kręcić się na wszystkie strony, rzucać łbem, uniemożliwiał włączenie kamery. Przywiązaliśmy więc grubą wędkarską żyłkę do ogłowia i puściliśmy ją pod specjalnie wkopanym w ziemię, maskującym konarem. Za tymże konarem położyli się trzej rośli mężczyźni, którzy dzierżąc w rękach uwiązy utrzymywali wierzchowca w bezruchu. Oczywiście, gdybyśmy zawsze mieli pod ręką kilka koni wiernych rysopisowi to kłopoty na planach można by ograniczyć do minimum. Boi się wiatru jeden, bierzemy drugiego, nie kładzie się ten, położy się inny, nie skacze ta, skoczy tamta. Dowolność dopuszczalna jest jednak tylko w produkcjach filmowych, z których nie otrzymujemy konkretnych zleceń, a jedynie ogólne. Zamówienie opiewa na przykład na sześć koni, obojętne czy siwych, czy gniadych, czy karych. O ile łatwiej wtedy pracować, o ile łatwiej wziąć dublera, gdy któryś zaniemoże. W mojej stajni mam zawsze kilka par różnych ras. Niedawno, w trakcie zdjęć do telewizyjnej reklamówki musiałem nagle wymienić wierzchowca, który ponosił doświadczonego jeźdźca i w żaden sposób nie dawał się uspokoić. Wziąłem więc drugiego od pary, wyjątkowego zresztą flegmatyka, takiego, o jakim to się mówi: nie ubijesz, nie ujedziesz. Zagrał z powodzeniem, a reżyser nawet nie zorientował się, że dokonałem jakiejś zmiany.
Trzos-Rastawiecki pewnie by zauważył, bo to doświadczony i wyśmienity koniarz. Trudno go oszukać.
– Z takimi filmowcami pracuje się najtrudniej, ale z drugiej strony ze wszech miar profesjonalnie. Nie wymyślają absurdalnych scen, wiedzą na co konie stać.
W Marszałku Piłsudskim, Trzos-Rastwiecki zezłościł się na przykład, że w kolejnym ujęciu, w którym woźnica wiezie furmanką Aleksandrę, drugą żonę Piłsudskiego, przewijają się znów te same wierzchowce, które przed momentem występowały w innym kadrze. Kostrzewa pożyczył więc od przypadkowego chłopa zimnokrwistą klacz. Wymyślił jeszcze, że zaprzęgnie ją między dwa dyszle.
– Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, bo nawet nie sprawdziłem, czy ten koń kiedykolwiek chodził w takim zaprzęgu. No i oczywiście już w trakcie zdjęć okazało się, że nie. Ujęcie, co prawda zrobiliśmy, ale klacz przyzwyczajona do pojedynczego dyszla, stawała dęba, strzelała z zadu i szarpała. Co ta Piłsudska (Joanna Sydor-Klepacka) najadła się strachu, to ja jej nie zazdroszczę, ale… przepraszam. A jak straszliwie bał się szarży Zbigniew Zamachowski w Ogniem i mieczem (1999). Jeszcze na moment przed ujęciem podszedł do nas, ludzi od koni i rzekł:
– Panowie, moje życie w waszych rękach.
– Po chwili siedział już w siodle i galopował wedle woli reżysera. A potem trudno go było ściągnąć z konia, bo tak mu się ta zabawa spodobała.
Niektórzy aktorzy bardzo szybko rezygnują z jeździectwa w filmie. Na przykład odtwórca roli młodego Piłsudskiego, Mariusz Bonaszewski zjawił się na maneżu w Łącku, wsiadł na konia, przejechał kilka metrów i stwierdził, że nie umie, nie będzie i prosi o dublera.
– Zgodził się natomiast opanować technikę zsiadania, czego wytrwale go uczyłem. Doszedł w tym do takiej perfekcji, że widz, oczywiście dzięki połączeniu obrazów, nawet nie domyślił się, że w scenie grali dubler i aktor.
Zdarza się, że po nauki do Kostrzewy zgłasza się aktor, który nie ma pojęcia o dosiadzie, ale nie wyobraża sobie, by ktoś mógł go w filmie zastąpić.
– Muszę się nauczyć – powiedział Tomasz Bednarek, kiedy otrzymał propozycję zagrania w Łowcach skór (2003) Rafała Lipki.
– No i co miałem z takim zrobić? – wspomina Kostrzewa. – Wsadziłem go na konia i zaczęliśmy stępować. Uczył się błyskawicznie. Już po pierwszym dniu wiedziałem, że co jak co, ale Bednarek z koni nie zrezygnuje. Nie podejrzewałem jednak, że jeździectwo stanie się dla niego najważniejszą rzeczą w życiu. Zaczął przeznaczać na nie każdą wolną chwilę, często przychodził w charakterze obserwatora na treningi grupy kaskaderskiej. Towarzyszył nam w trakcie pokazów i… poił konie. Dziś jest już pełnoprawnym kaskaderem. Mało tego, dał się jeszcze zarazić pasją kawaleryjską. Ostatnio debiutował w mistrzostwach wymachując lancą i szabelką, niczym ułan z krwi i kości.
Koniarze Andrzeja Kostrzewy nieprzypadkowo kultywują tradycje 11 Pułku Ułanów Legionowych im. Marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza. To w nim służył dziadek Andrzeja, Czesław, uczestnik wojny 1920 roku. Wiele wnukowi opowiadał. Nikt nie zliczy, ile razy siadali razem przy piecu i stary wiarus przypalając papierosa w leszczynowej fajce własnej roboty, oddawał się wspomnieniom…
… o mjr. Jerzym Habsburgu dowódcy 11 Pułku i jego lokaju – ochroniarzu, potężnym Ślązaku, który odziany w liberię, odganiał szpicrutą kozaków broniąc swego pana.
… o mało znanej, zwycięskiej bitwie pod Mikołajewem, która rozegrała się już po Cudzie nad Wisłą.
– Sześć ułańskich szwadronów – mówi Kostrzewa – walczyło z dwiema brygadami armii Siemiona Michajłowicza Budionnego. Obydwie strony były już skonane ze zmęczenia. Kiedy dla naszych ułanów padł rozkaz „szarżą naprzód”, ruszyli kłusem, bo nie dawali rady galopem. A po walce, zasnęli, jak stali. Budionnego nikt już nie gonił. Uciekł… stępem.
Koniarzem w rodzinie Kostrzewy był nie tylko dziadek, także ojciec, weterynarz. Andrzej miał dwanaście lat, kiedy dostał od niego pierwsze wojskowe siodło. Pewnie dlatego do dziś uważa, że nie ma to, jak kawaleryjska kulbaka, zwłaszcza polska, wzór 36.
Ale Kostrzewa od dziecka nie tylko dosiadał koni, także powoził. Jako piętnastolatek, broną zaprzęgniętą w czwórkę rozbijał gliniaste bryły na polu. Z czasem, coraz poważniej myślał o stałej pracy z końmi, zaczął je nawet hodować z ojcem, aż któregoś dnia pojechał na targ po owies. Natknął się tam na sympatyczną dziewczynę, również koniarę. Pogadali, polubili się, a owocem owej przyjaźni stała się niewielka stajenka. Dziś Anna jest jego żoną. Mają kilkanaście hektarów i wspaniałe wierzchowce rodem z Azji. ONA prowadzi szkółkę jeździecką, pensjonat, ON najliczniejszą w Europie grupę kaskaderską.
Jego ludzie zrobią wszystko, czego operator zapragnie, chyba, że dana ewolucja zagraża życiu,
– Nie będziemy galopować po asfalcie miedzy pędzącymi samochodami, ani skakać konno z urwiska do wody, bo przy współczesnej technice komputerowej można to zrobić na sto bezpieczniejszych sposobów. Pokazaliśmy na przykład z Tomkiem Biernawskim w Starej Baśni (2003) Jerzego Hoffmana, jak skonstruować wilcze doły, by nikt nawet nie nabił sobie guza. A ilu było niedowiarków, krytyków! Dziś tę scenę, jako wzorcową, podziwiają filmowcy także na Zachodzie i zastanawiają się, jak Polacy to zrobili. A zrobili, żeby udowodnić, iż nie trzeba narażać ani ludzi, ani zwierząt, by usatysfakcjonować widzów. Ofiar w rodzimej kinematografii było już wystarczająco wiele. Tacy faceci, jak ja mają więc poprzez aranżowanie scen, dublowanie aktorów, szkolenie ich, dobieranie odpowiednich koni minimalizować niebezpieczeństwo, ale maksymalizować efekty.
Piotr Dzięciołowski (2006)
[1] Koń mi robił za kołyskę, Państwowy Instytut Wydawniczy, rok 2007.