Odszedł JACEK KADŁUBOWSKI, jeden z najznakomitszych kaskaderów i zaklinaczy zwierząt. Konsultant scen jeździeckich, także aktor… Poniżej zamieszczamy poświęcony mu rozdział wydanej w 2007 roku książki „Koń mi robił za kołyskę”[1].
NIE „WIO”, TYLKO ŁYDA!
Kim jest? Bez wątpienia człowiekiem od koni, jednym z najznakomitszych kaskaderów i zaklinaczy zwierząt w historii polskiego kina.
– Dziś czuję się przede wszystkim stajennym – prostuje Jacek Kadłubowski. – Co prawda stale mam jakąś robotę w filmach albo programach telewizyjnych, ale… bez koni. Realizatorzy chcą byka, dzika, kozę ewentualnie krowę, psa, kota… Dobrze, że mam tę całą menażerię, bo udaje mi się przetrwać. O wierzchowce niestety nikt nie pyta. Nie to, co kiedyś…
W około czterystu filmach, w których Jacek Kadłubowski był do tej pory angażowany, reżyserzy wymagali od niego przede wszystkim umiejętności jeździeckich. Dublował, tresował, uczył. Do wielkich i małych ról przygotowywał setki koni i setki ludzi. Najchętniej współpracuje z wybitnymi, na przykład Andrzejem Wajdą i Krzysztofem Zanussim.
– Oni po prostu dokładnie wiedzą, czego chcą i zawsze pytają, czy ich pomysł jest w ogóle możliwy do zrealizowania. Potrafią słuchać i liczą się ze zdaniem konsultanta. Ale to mają właśnie ci najwięksi twórcy. Przeciętni mogą na dobrą sprawę nikogo nie zatrudniać, bo i tak sami wiedzą najlepiej – pointuje Kadłubowski. – To samo zresztą z aktorami. Niektórym wydaje się, że posiedli wszelkie rozumy, lekceważą rady, uwagi. Ale to amatorzy, zwłaszcza młodego pokolenia. Zawodowcy przeciwnie, że wspomnę choćby Maję Komorowską, jedną z najlepszych moich uczennic. Przygotowywałem ją do Cwału (1995 r.) Krzysztofa Zanussiego. Nigdy wcześniej nie spotkałem aktora, który z taką konsekwencją, determinacją, ale też fascynacją szlifował jeździecką rolę. Nie marnowała ani minuty, nawet przebierała się w biegu, by tylko nie tracić nic z treningu. Efekty są na ekranie. Na przykład w scenie, w której konno przemierza rzekę, szczególnie dobrze widać, że jedzie całą sobą, że nie tylko scenariuszowa postać wymusza na niej ten niesamowity galop. ONA cieszy się chwilą, choć tak naprawdę wykonuje jedno z wielu aktorskich zadań. Przyznam jednak, że kiedy dowiedziałem się, że mam przygotowywać właśnie Maję Komorowską, mina mi zrzedła. Byłem przekonany, że to kobieta demoniczna, trudna w kontaktach, zachowująca dystans wobec drugiego człowieka. Nic bardziej mylnego. To dosłownie wulkan uczuć, emanujący nieprawdopodobnym ciepłem.
Przekonał się o tym już na pierwszych zajęciach. Wielokrotnie spotykali się także po zakończeniu zdjęć. Kiedyś odwiedziła go w szpitalu. Już samo to, że przyszła zapytać o zdrowie było wzruszające, a jak serdecznie odnosiła się do pozostałych pacjentów, towarzyszy niedoli z pokoju. Obcy, zwyczajni ludzie, a z każdym zamieniła kilka słów, do każdego się uśmiechnęła, każdemu dodała otuchy.
– Do dziś jestem pod wrażeniem. Niesamowita postać, ZJAWISKO! Wyjątkową osobą jest też Włodzimierz Matuszak. Poznaliśmy się stosunkowo niedawno również przy okazji filmu. Podpowiadałem mu, a właściwie próbowałem podpowiadać, jak ma w sutannie popędzić galopem w jednej ze scen telewizyjnego serialu Plebania. Mówię próbowałem, bo sam doskonale wiedział, jak to zrobić. Jeździec zawodowy, a przy tym – rzadka cecha – potrafiący w relacjach z końmi zachować stoicki spokój. Opanowania mogliby się od niego uczyć z powodzeniem inni, nie tylko aktorzy. On zresztą podobnie, jak Maja Komorowska nie tylko lubi, ale szanuje zwierzęta. Tacy ludzie radzą sobie w siodle znacznie lepiej. Zresztą chcą sobie radzić i czynią wiele, by sprostać zadaniu. – Kiedyś zaskoczył mnie Olgierd Łukaszewicz. Zgłosił się na nauki już po zakończeniu zdjęć do któregoś z filmów, w którym siadał w siodle zainstalowanym na dachu samochodu. Po ostatnim klapsie uznał, że taka jazda to profanacja i musi dosiąść prawdziwego wierzchowca. Uczył się nadzwyczaj pilnie i wyłącznie dla siebie, choć przecież nigdy nie można wykluczyć, że kiedyś znów trafi mu się rola na koniu.
Wcielania się w jeźdźców nie przewiduje chyba Marek Kondrat. Wystarczyło mu doświadczenie z Pana Tadeusza (1999 r.) w reżyserii Andrzeja Wajdy. Spisał się tam rewelacyjnie, choć trenował zaledwie godzinę. Nigdy wcześniej nie siedział w siodle.
– Pojechaliśmy na spacer do lasu. Całą drogę nie spuszczał ze mnie oka, jakby bał się, że ucieknę. W rzeczywistości obserwował każdy mój ruch, przyglądał się ułożeniu nogi, ręki i bezbłędnie, przepraszam, jak małpa, naśladował. Robił to po prostu genialnie. Wydaje się nieprawdopodobne, ale wystarczyło, by na odpowiednim, sprawdzonym koniu i w specjalnie skonstruowanym przeze mnie siodle radził sobie, jak wytrawny jeździec. Siodło przypominało trochę wzór portugalski z grubymi skórzanymi wałkami z przodu i z tyłu. Po pierwsze trzymały ciasno jeźdźca, po drugie, jeśliby ten klepał tyłkiem, to i tak nie byłoby tego widać. „Samojezdne” siedzisko pozwoliło Kondratowi nawet galopować. To wyjątkowo odważny facet, kiedyś uprawiał szermierkę. Ma znakomitą pamięć ruchową, jak Magda Wójcik. Trenowałem ją do filmu Za co? (1995 r.) Jerzego Kawalerowicza. Wybitny talent. Namawiałem, by nie przerywała treningów, bo ma szansę zostać jedną z najlepszych naszych zawodniczek. Niestety obowiązki zawodowe i rodzinne nie pozwoliły jej oddać się koniom bez reszty.
Wyjątkowe zdolności Magdy Wójcik, Kadłubowski upatruje w jej talencie tanecznym. Maja Komorowska, profesor Akademii Teatralnej, a zarazem doświadczona już amazonka zdaje się potwierdzać zależność. Jej zdaniem, jeśli ktoś radzi sobie na parkiecie, nie ma najmniejszych kłopotów na przykład z anglezowaniem.
Nie wiemy, czy szczególnymi zdolnościami tanecznymi może pochwalić się młodszy kolega Mai Komorwskiej z Cwału, Bartosz Obuchowicz. W każdym razie w siodle, mimo zaledwie dwunastu lat, trzymał się nienajgorzej. Jeden ze zdjęciowych dni zapamiętał pewnie na całe życie.
– Bartosz miał galopować na zimnokrwistej klaczy – wspomina Jacek Kadłubowski. – Pożyczyłem od chłopa dwie takie konice ważące po przeszło osiemset kilogramów. Jedną postawiliśmy na mecie, by stanowiła swoisty magnes dla drugiej. Metoda poskutkowała, nawet aż za bardzo. Klacz pędziła, jak szalona, a biedny Bartosz ledwie obejmował ją nogami. Po każdym dublu miał coraz bardziej niewyraźną minę. Wreszcie zeskoczył z konia i wykrzyczał reżyserowi co myśli, używając przy tym słów, jakich Zanussi pewnie nigdy wcześniej nie słyszał.
Na szczęście panowie doszli do porozumienia i film udało się skończyć.
– Cwał realizowała naprawdę znakomita ekipa. Taką drugą spotkałem przy okazji zdjęć do Szwadronu (1992) Juliusza Machulskiego. O lepszą do filmu z końmi trudno. Wymienię choćby kilka nazwisk: Radosław Pazura, Maciej Kozłowski, Tomasz Stockinger, Janusz Gajos. Ten ostatni, co prawda wsiadał na konia głównie w ujęciach statycznych, w pozostałych go dublowałem, ale jeźdźca grał znakomitego. Na tym m.in. polega aktorski kunszt. Tak zresztą nieraz bywa, że na hipiczne nauki czasu brakuje, bo jak zwykle wszystko musi być gotowe na wczoraj. Wówczas lekcje ogranicza się wyłącznie do pokazania aktorowi, jak zagrać, by sprawiał wrażenie, że… nie gra. Taką umiejętność opanował też perfekcyjnie Wojciech Duryasz w Wiedźminie (2001 r.) Marka Brodzkiego, choć o koniach w ogóle nie miał pojęcia. Wypadł znakomicie, bo w siodle siedział tak spokojnie, jak w domowym fotelu. Dał się nawet namówić na stęp. I wcale nie wymachiwał rękami, nogami, głową, jak to wielu bez sensu próbuje. Niejednemu wydaje się, że kiedy padnie komenda „akcja!”, należy wbić ostrogi w konia i szaleć w siodle udowadniając, jakim się jest doskonałym jeźdźcem.
Bez względu na poziom jeździeckich umiejętności, aktorzy, i to wszyscy, mają dublerów, tak na wszelki wypadek. Kadłubowski wcielał się już w niejednego bohatera, nie potrafi nawet powiedzieć, ilu ich było. Doskonale pamięta Napoleona (1990 r.), którego w obrazie pod tym tytułem, reżyserowanym przez Krzysztofa Zanussiego zagrał francuski aktor, Jean-François Stévenin.
– Wypożyczyłem pięknego siwka, by Bonaparte prezentował się, jak należy. Po zdjęciach, François wykupił go od właściciela i… dał mi w prezencie. Fetysz do dziś jest w mojej stajni obok dwudziestu dwu innych wierzchowców. Znakomity, spokojny koń, którym można sterować głosem spoza planu. Zagrał ostatnio pod Tomkiem Kotem w Skazanym na bluesa (2005 r.) Jana Kidawy- Błońskiego.
Z Francuzami miał też kontakt Kadłubowski przy okazji realizowanego w Polsce obrazu Le Brasier (1991r.) Erica Barbier. Brutalne ujęcie bicia konia nie dającego rady uciągnąć wagoników z węglem kręcono m.in. w hali łódzkiej wytwórni filmowej. Francuski Łysek niestety spisywał się nadzwyczaj kiepsko. Spytano więc Kadłubowskiego, czy przypadkiem nie ma w swojej stajni odpowiedniejszego konia.
– Oczywiście, że mam – odrzekł pewnym głosem, choć… wcale nie miał.
– Przede mną była cała noc, wiedziałem, że do rana nauczę konia padać na ziemię w momencie pozorowanego uderzenia. I nauczyłem, ale nie dlatego opowiadam tę historię. Zaskoczyły mnie komfortowe warunki, jakie Francuzi stworzyli koniowi – aktorowi pod kierunkiem Daniela Vérité, mistrza zabezpieczeń ludzi i zwierząt. Po pierwsze na planie obowiązywała absolutna cisza, jakiej u nas się nie uświadczy. Szyny, po których jeździły wagoniki były z gąbki, a w miejscu, gdzie zwierzę miało paść, sypano trociny zwilżone ciepłą wodą. Przed każdym dublem sprawdzano, czy temperatura podłoża jest odpowiednia. W pogotowiu czekała cysterna z gorącą wodą! – Śmieszne? Niech się głupcy śmieją. Ja wiem, że konie znacznie lepiej współpracują z człowiekiem, jeśli zapewnia się im spokój i nie używa siły. Często przypominam sobie rady, które dawał mi jeden z moich nauczycieli mjr Stefan Figurski. Co prawda, kiedy dawał, lekceważyłem je, dziś nie tylko sam się nimi kieruję, ale też przekazuję moim uczniom. Siłą, krzykiem nic się nie zwojuje. Trzeba wiedzieć, jak z koniem rozmawiać. Jeśli się tego nie wie, można wyrządzić mu krzywdę, albo… samemu wystawić się na pośmiewisko.
Przy okazji kręconego w Mursasihlu filmu Harnasie (1987 r.) Jacka Szmidta, przyjechali na plan w charakterze statystów uczniowie szkoły baletowej z Krakowa. Koni bali się upiornie, tylko jeden, rosły chłop, udawał kozaka. Poprosił zarządzającego tam wierzchowcami, Józefa Galicę o krewkiego ogiera, a wtedy pokaże, co potrafi.
– Józek przyprowadził potężnego Topora – opowiada Kadłubowski. – Baletmistrz wsiadł i rozdarł się: wio! wio! wio! Ktoś z ekipy ironicznym tonem podpowiedział:
– Nie „wio”, tylko łyda!
Baletmistrz wykrzyczał więc na całe gardło:
– Łyda! Łyda! Łyda!
– A koń, jak stał, tak stał, tak stał, tak stał…
Piotr Dzięciołowski
(2006)
[1] Koń mi robił za kołyskę. PIW Warszawa 2007.