Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

FILM O EDYCIE TWARÓG

W reżyserii Zofii Skrok powstają zdjęcia do telewizyjnego filmu dokumentalnego o Edycie Twaróg: miłośniczce koni, wyścigów, a przede wszystkim fotografii spędzającej z aparatem każdy weekend w sezonie na warszawskim Torze Wyścigów Konnych. Tak dzieje się od kilku dekad, choć z kilkuletnią przerwą. Dwadzieścia lat temu uległa wypadkowi. Wróżono jej nie tylko, że już nigdy nie będzie fotoreporterką, ale że do końca życia będzie funkcjonować niczym „roślinka”.

Od lewej: EDYTA TWARÓG, ANDRZEJ SZYDLIK – legendarny sprawozdawca służewieckich gonitw, red. ZOFIA SKROK – autorka filmu. Fot. FAPA-PRESS.

W reżyserii Zofii Skrok powstają zdjęcia do telewizyjnego filmu dokumentalnego o Edycie Twaróg: miłośniczce koni, wyścigów, a przede wszystkim fotografii spędzającej z aparatem każdy weekend w sezonie na warszawskim Torze Wyścigów Konnych. Tak dzieje się od kilku dekad, choć z kilkuletnią przerwą. Dwadzieścia lat temu uległa wypadkowi. Wróżono jej nie tylko, że już nigdy nie będzie fotoreporterką, ale że do końca życia będzie funkcjonować niczym „roślinka”.

Była wiosna 2004 roku. Edytę Twaróg, wówczas studentkę weterynarii poproszono, by pomogła w chirurgicznym zabiegu konia. Ten, choć „operację” wykonywano w znieczuleniu i tzw. głupim Jasiu, nagle machnął nogą, trafiając Edytę w twarz i to z taką siłą, że dziewczyna odleciała kilka metrów. Upadając, uderzyła głową o podłogę i straciła przytomność. Natychmiast wezwano karetkę, ta jednak wcale natychmiast nie przyjechała. Wiosenne roztopy sprawiały, że ambulans co chwilę grzązł w głębokim błocie. Wreszcie dotarł, zabrał pacjentkę i pospiesznie ruszył w drogę powrotną. W drogę przez mękę! Zapadający się grunt, jak na złość, jeszcze bardziej dawał się we znaki, aż w końcu samochód utknął. Ktoś pobiegł po chłopa z traktorem. Edyta wciąż nie odzyskiwała przytomności. W Centralnym Szpitalu Klinicznym Wojskowej Akademii Medycznej przy Szaserów znalazła się dopiero kilka godzin po wypadku. Już pierwsze badanie pozwoliło zdiagnozować bardzo poważne uszkodzenie kości twarzy, ale przede wszystkim mózgu. Przy okazji stwierdzono, że Edyta jest w piątym miesiącu ciąży. Przetransportowano ją więc do szpitala klinicznego przy Czerniakowskiej z oddziałem ginekologiczno-położniczym. Tam kontynuowano badania: wyniki za nic nie chciały być inne od tych, które przekazali lekarze z placówki przy Szaserów. W tzw. skali Glasgow, określającej stopień nieprzytomności, a pośrednio rozmiar uszkodzenia mózgu, Edyta otrzymała zaledwie trzy punkty! To znaczyło, że mózg nie funkcjonuje, że kobieta w najlepszym razie będzie żyła, jak roślinka, która nawet nie zdaje sobie sprawy, że żyje. Odmienny stan ciężko rannej nakazywał lekarzom objęcie jej nadzwyczajną opieką. Chodziło o to, by kobiecie maksymalnie przedłużyć życie; maksymalnie znaczy przynajmniej do końca ciąży. A potem? Potem Bóg jeden raczy wiedzieć, co będzie. Na razie ma być dziecko; najważniejszy jest więc płód i tylko płód! Edyta dostaje niezwykłą rolę: rolę inkubatora. Medycyna zna takie przypadki, ale czy tym razem się uda? Większość personelu lekarskiego jest skłonna przypuszczać, że tak. Nikt natomiast nie daje wiary, że Edyta kiedykolwiek wyzdrowieje. Nikt poza jej matką oraz dr Małgorzatą Złotorowicz, ordynatorką Oddziału Anestezjologii Centralnego Szpitala Klinicznego im prof. Orłowskiego przy Czerniakowskiej. Matka wierzy, bo to matka, choć lekarze z obowiązku przygotowują ją na najgorsze. Ona tymczasem spędza z córką kilkanaście godzin na dobę, bez przerwy do niej mówi. Powtarza jak mantrę: będzie dobrze, będzie dobrze i masuje jej ciało. Centymetr po centymetrze: oddzielnie każdy palec… Dr Złotorowicz wspomina, że w ciągu przeszło czterdziestoletniej pracy zawodowej nie spotkała drugiej takiej osoby, która ani na moment nie zwątpiłaby w sens swoich działań i wykazywała się taką troskliwością w przypadku, wydawało się, kompletnie beznadziejnym. Ale pani doktor sama też wierzyła, a tego już racjonalnie wytłumaczyć nie potrafi. Chyba, że stwierdzeniem, iż (…) wciąż tak mało wiemy o mózgu, o jego możliwościach, o tym, co przetrzyma, a z czym sobie nie poradzi, że nie można poddawać się na dzień dobry. Ten organ jest absolutnie nieprzewidywalny. Najlepszy dowód, że identyczne uszkodzenia mózgów u dwóch różnych osób, mogą powodować skrajnie odmienne skutki: od śmierci po całkowite wyzdrowienie (…) – wyjaśniała jakiś czas temu miesięcznikowi „Zdrowie”.

Podczas, gdy mama i ordynator dają wiarę w szczęśliwe zakończenie, Edyta wciąż śpi. Płód rozwija się tak samo, jak przed wypadkiem, prawidłowo. Nagle jednak, w drugim miesiącu pobytu kobiety na oddziale intensywnej terapii, chora zapada na posocznicę, tzw. sepsę, infekcję, która najczęściej kończy się śmiercią. Lekarze stają przed arcytrudną decyzją: wskazane w leczeniu silne antybiotyki mogą zaszkodzić dziecku; z kolei niepodanie ich, to niemal pewna śmierć matki i płodu. Aplikują! Konsekwencje są natychmiastowe: przyszłej matce odchodzą wody. Trafia do sali operacyjnej. Na świat, 11 maja 2004 roku, przez cesarskie cięcie, przychodzi trzymiesięczny wcześniak, Mikołaj. Waży zaledwie 970 gram! Niewykształcone serce wymaga błyskawicznej operacji. Ta zostaje wykonana już pierwszej doby w Instytucie Matki i Dziecka. Mikołaj oddycha jednak za pomocą rurki bezpośrednio wprowadzonej do tchawicy (tracheotomia), ta wywołuje dysplazję oskrzelowo-płucną. Noworodek będzie potrzebował długiej rekonwalescencji i kolejnych operacji. Jego mamie natomiast nadzwyczaj szybko udaje się pokonać sepsę – to zapewne dzięki tzw. ciążowemu przestrojeniu hormonalnemu, które znacznie wzmacnia odporność organizmu. „Zdrowa” w dalszym ciągu śpi. Jak długo jeszcze? Tydzień, trzy, rok, dziesięć lat? Ku zaskoczeniu wszystkich budzi się po dwóch miesiącach od wypadku. Nic nie pamięta, nie wie, co się stało, dlaczego tu trafiła, nie ma też pojęcia, że urodziła dziecko. Nie mówi, może tylko leżeć. Jedyna osoba, którą rozpoznaje i wie kim jest, to matka. Innym osobom nie potrafi dopasować imion. Muszą się przedstawiać. Mama od pierwszych chwil pomaga córce odzyskiwać pamięć. Edyta po dziś dzień nie potrafi kategorycznie stwierdzić, co sobie przypomniała, a czego dowiedziała od ludzi. Ma świadomość ogromnych luk w pamięci, wielu faktów nie umie powiązać. Każda, nawet najprostsza czynność, sprawiała jej kłopot. Kiedy dawała do zrozumienia, że czegoś nie umie, matka mówiła: umiesz, umiesz, tylko nie pamiętasz. Te słowa podnosiły dziewczynę na duchu; zaczęła wierzyć, że przyjdzie czas, gdy będzie normalnie funkcjonować. Na razie czekały ją lata rehabilitacji, swojej i syna, którego pierwszy raz zobaczyła, gdy miał pół roku. Ale na zabranie go ze szpitala było za wcześnie. Nadal wymagał specjalistycznej opieki, do domu wrócił dopiero w wieku dziecięciu miesięcy i przeszło drugie tyle (do operacji laryngologicznej), musiał oddychać przez rurkę.

Obojgu, matce i dziecku, przyznano I grupę inwalidzką. Oboje zostali skazani na pomoc opieki społecznej. Edycie nie należała się nawet renta, bo… przed wypadkiem nie przepracowała pięciu lat na etacie. Żyła z zasiłków i z nadzieją na odszkodowanie oraz rentę od ubezpieczyciela stajni, w której doszło do tragedii. Sprawa w sądzie ciągnęła się lata. Kobiecie brakowało środków na codzienne życie, a co dopiero na dodatkowe, nierefundowane zajęcia rehabilitacyjne. Te darmowe, wystawane godzinami w kolejkach do przychodni, stanowiły kroplę w morzu potrzeb. Dopiero gdy sąd wydał wyrok nakazujący wypłacanie jej dożywotniej renty, może rehabilitować siebie i syna tak intensywnie, jak wymaga tego ich stan zdrowia.

Wypadek diametralnie zmienił jej życie. Musiała przerwać studia – powrót na weterynarię z jedną sprawną ręką nie wchodzi w grę; musiała przerwać profesjonalne uprawianie jeździectwa – udział w gonitwach też wykluczony.

– Mogę nie jeździć konno zawodowo; fotografować muszę. Kiedy jednak wróciłam do tej pasji zorientowałam się, że robię to znacznie gorzej, niż przed wypadkiem. Ale nie poddawałam się, pracowałam nawet ponad siły. Wreszcie odważyłam się pokazać zdjęcia red. Markowi Szewczykowi, któremu przez wiele lat dostarczałam fotografie z Wyścigów dla redakcji „Konia Polskiego”. Nigdy nie zapomnę, co powiedział: proszę robić, nie rezygnować, jak będą jeszcze lepsze, zamieścimy. To, co usłyszałam, było jak zastrzyk mobilizacyjny. Fotografowałam więc i w końcu doczekałam się publikacji. To był jeden z najszczęśliwszych dni w moim obecnym życiu. Poczułam, że po latach wróciłam do żywych, że narodziłam się po raz drugi. To wielkie szczęście, ale też dowód, żeby nie poddawać się, wierzyć, że wszystko może się ułożyć, nawet jeśli będzie inne niż było kiedyś. Jasne, potrzebne jest wsparcie: ja je miałam w mamie, w pani dr Złotorowicz, miałam też i mam dla kogo żyć: dla Mikołaja!

Piotr Dzięciołowski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.