Anna Warso: jedna z dwu asystentek Julii Opawskiej – szefowej Stajni Otulina. Absolwentka filologii angielskiej i lingwistyki stosowanej, miłośniczka amerykańskiej poezji i prozy, literaturoznawczymi i tłumaczka. Na Uniwersytecie Warszawskim obroniła pracę doktorską na temat poezji Johna Berrymana. Jest nauczycielem akademickim, wykłada w SWPS.
Początek tej historii jest banalny: Annę, jak wielu z nas ciągnęło do koni, od kiedy pamięta. Skąd jednak ten pociąg, wyjaśnić nie potrafi. Tradycji jeździeckich od strony mamy czy taty żadnych. Ciągnęło i tyle. Pierwsze próby dosiadu zaliczała w wakacyjnych szkółkach, a kiedy była już uczennicą liceum w rodzinnym Radomiu, rodzice zapisali ją do lokalnego klubu jeździeckiego.
– To było kolejne, ale już bardziej dojrzałe spotkanie z ciemną stroną polskiej rekreacji. Co prawda nie umiałam sobie wtedy wytłumaczyć, co jest nie tak, ale czułam, że coś nie gra. Ktoś na mnie krzyczał, bywało, że płakałam, konie sprawiały wrażenie, że nie chcą współpracować. W pewnym momencie pomyślałam, że może one po prostu takie są, a jazda konna nie jest dla mnie. Dopiero po latach, już w wieku dorosłym zrozumiałam, że nie tyle one takie są, co my je do siebie zniechęcamy, traktujemy siłowo i przedmiotowo. Na szczęście takiego podejścia uczono mnie tylko do pewnego momentu…
Na nowe otwarcie Anna musiała czekać dość długo. Na razie, wobec wysoko postawionej poprzeczki naukowej – studia na dwóch fakultetach – zawiesiła toczek na kołku. Zrezygnowała z regularnych jazd, choć jak mówi, konie wciąż miała z tyłu głowy. Tkwiły w jej świadomości do tego stopnia, że zaraz po tym, jak w roku 2007 napisała pierwszy rozdział pracy doktorskiej, ufundowała sobie nagrodę w postaci rajdu konnego po Islandii.
– Bałam się, że nie podołam, pewnie, że tak. Miałam przecież długą przerwę, a to wyprawa wymagająca odpowiedniego przygotowania; dziennie w programie ileś godzin w siodle. Cóż – myślałam – najwyżej będę szła obok konia, a jak się na mnie wkurzą pozostali rajdowcy to zostawią na jakichś bezdrożach. Ku mojemu zaskoczeniu, za sprawą tamtejszych koni zwanych kucami islandzkimi, które poruszają się różnymi chodami, przede wszystkim niezwykle wygodnym czterotaktowym töltem, nie odczuwałam trudów podróży. Wsiadłam i jechałam jak w wygodnym fotelu. Nigdy wcześniej nie spotkałam tak przyjaznych koni, tak otwartych na ludzi. I nie mówię tylko o tych, których dosiadaliśmy, ale także o całym stadzie, które nam towarzyszyło luzem. Chodziły za nami jak psiaki, przytulały się, szukały z nami kontaktu. Coś niewyobrażalnego dla kogoś, kto tego nie doświadczył. Zaliczyłam więc fantastyczną przygodę, zdobyłam wyjątkowe doświadczenie.
Ale co najważniejsze: islandzka wędrówka była dla Anny istotnym sygnałem, że chce wrócić do koni, a potrzeba interakcji z nimi jest jeszcze większa niż kiedykolwiek.
– I znów przypadek, jak w wszystko na mojej hipicznej drodze. W Bieszczadach poznałam Piotra Tuniewicza ze stajni CARPATICA. Został moim pierwszym prawdziwym nauczycielem. Spokojny, sprawiedliwy, jak trzeba stanowczy. Delikatny wobec koni, które go uwielbiają, traktują jak swojego przewodnika. Czują się z nim bezpieczne. Żadnej przemocy. Dobre słowo i przyjazne spojrzenie. Na rajdy, które Piotr organizuje, jeździmy na kantarach; on na cordeo. Dzięki jego podejściu ujrzałam inny, ten lepszy świat w relacjach z końmi. Podejście Piotra zafascynowało mnie do tego stopnia, że CARPATICĘ systematycznie odwiedzam. Zakochałam się też w jego wspaniałych American Quarter Horse.
Ale jej własny koń nie ma nic wspólnego z tą amerykańską rasą.
– Nic a nic. Indianin to powyścigowy folblut, który nigdy nie wygrał żadnej gonitwy. Ekstremalnie lękliwy, nieufny, taki stereotyp folbluta do kwadratu. Dobrzy ludzie znaleźli mu miejsce w Anka Rancho. Żył sobie tam wśród innych koni. Ale że właściciele nie mieli dla niego czasu, udało mi się go wydzierżawić, z czasem odkupić. Już pierwsze spotkania z Indianinem uświadomiły mi, jak niewiele wiem i umiem. Przez trzy miesiące odmawiał oddalania się od stada. Tkwił w nim i żadną siłą nie mogłam go wyprowadzić poza pastwisko. Zdążyłam zaprzyjaźnić się już ze wszystkimi pensjonariuszami Anka Rancho, tylko on mnie ignorował. Szukałam pomocy w internecie. Odniosłam wrażenie, że więcej mamy znawców tematu niż samych koni. Czułam się bezradna.
I wtedy Anna Gnas, właścicielka ANKA RANCHO, zaproponowała, że skontaktuje Annę z Julią Opawską, wybitną znawczynią koni, licencjonowaną instruktorką szkoły Pata Parelliego, która z niejednej, nie tylko europejskiej michy owies jadła.
– Już pierwsze spotkanie pozwoliło nam przekonać się, ile mamy wspólnego, ile nas łączy i to nie tylko na końskiej niwie, także naukowej i tej zwyczajnej, codziennej. Kiedy zobaczyłam Julię w kontakcie z końmi, odebrało mi mowę. Jak na dłoni widziałam, że lubią ją nawet te, które dopiero poznała. Ona potrafi sprawić, że konie otwierają się, myślą i współpracują z człowiekiem z własnej woli. Przypomniałam sobie wtedy starą, chińską sentencję: kiedy uczeń jest gotowy, pojawia się mistrz. Byłam gotowa, mistrz był w zasięgu ręki. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Julia pomoże mi w dogadaniu się z Indianinem. Pamiętam, jak mu się przypatrywała, a potem rzekła, że nigdy takiego stwora nie widziała: koń wymagał nauczyciela z najwyższej półki. I tak Julia krok po kroku uczyła nas być razem. Tłumaczyła, wyjaśniała. Gdy się pożaliłam, że Indianin unika głaskania, usłyszałam: – A kto ci powiedział, że konie muszą nasz dotyk lubić, nawet ten najczulszy? W istocie, wydaje się, że wszystkie to lubią, a my do tego dotyku mamy pełne prawo. Mamy, jeśli koń pozwoli. Zwierzę ma swoje „ja”, swoją przestrzeń, której nie wolno naruszać bez jego akceptacji.
Dzięki Julii relacje Anny z Indianinem poprawiały się niemal z dnia na dzień. A momentu, w którym koń podszedł do swojej pani i sam z siebie dotknął ją nosem, Anna nie zapomni nigdy.
– To było wreszcie długo wyczekiwane „tak”. Dziś śmiało mogę stwierdzić, że jesteśmy parą rozumiejących się przyjaciół, choć wciąż korzystam z rad. Teraz zresztą mamy z Julią znacznie częstszy kontakt. Założyła ośrodek jeździecki. Obok jej Nikuszka i Divy, mieszka tam m.in. Indianin, a ja, jako jedna z dwu prawych rąk właścicielki – drugą jest Julia Glinicka* – zajmuję się końmi, stajnią, pomagam w organizacji zajęć i stale się uczę. A nauczycielką jest Julia Opawska nieprzeciętną. Ma dar przekazywania wiedzy, zachowuje stoicki spokój, tłumaczy do znudzenia, jak z koniem współdziałać, by obu stronom było po drodze.
Między innymi, by nie bać się okazywać zaufania.
– O tak! Przytoczę przykład z autopsji. Julia kazała mi rzucić wodze w galopie, sterować jedynie dosiadem, a ja się bałam, bo Indianin, choć już inny niż na początku naszej znajomości, to jednak wciąż płochliwy folblut. Wtedy Julka przekonywała mnie: zaufaj mu, zaufaj, zaufaj. Nie pamiętam, ile razy to powtórzyła. W końcu odważyłam się i nie tylko nie stało się nic złego, ale poczułam, że Indianin czuje się pewniej i bezpieczniej, że doskonale mnie rozumie, a ja jego. Że jesteśmy partnerami, że nikt nikogo do niczego nie zmusza siłą. To fantastyczne uczucie.
Piotr Dzięciołowski
* O Julii Glinickiej, drugiej asystentce Julii Opawskiej w Stajni Otulina, napiszemy wkrótce.