Po wielu latach pensjonariusze schroniska dla koni „PEGASUS” przenoszą się z mazowieckich Musuł w okolice Połczyna Zdroju w województwie zachodniopomorskim. Przeprowadzka trwa od maja. W nowym miejscu jest już około pięćdziesięciu z osiemdziesięciu koni oraz trzydziestka lam, kóz, owiec i psów.
Zaspokajający potrzeby zwierząt ośrodek w podwarszawskich Musułach miał pewien minus. Zabudowania wraz z trzydziestoma hektarami łąk nie należały do Fundacji, były od dwudziestu lat dzierżawione. W razie wypowiedzenia umowy, pensjonariusze mogli znaleźć się na bruku, jako że dla tak licznej gromady wyszukanie „lokalu zastępczego” nie jest rzeczą prostą. Choćby z racji cen. Ponadto dzierżawa, która dziś jest, jutro może jej nie być, ogranicza działania schroniska. Przyjmowane więc były głównie konie stare i schorowane, bo nadzieja, że zdążą dożyć tam kresu swoich dni była znacznie większa niż w przypadku osobników młodych. Dlatego myśl o schronisku na własnej ziemi towarzyszyła zarządzającym tym azylem od dawien dawna. I udało się!
– Uśmiechnęło się do nas szczęście – mówi Agata Geilke, szefowa schroniska. Rzecz jasna nie byłoby nas stać na zakup odpowiedniego terenu z własnych środków, ale nawiązaliśmy współpracę z międzynarodową instytucją, która zajmuje się pomocą organizacjom charytatywnym na całym świecie. Śledzili naszą pracę ponad dwa lata i zaufali.
Obecny status prawny schroniska sprawia więc, że niezależnie kto jest, kto będzie zarządzał „PEGASUSUEM”, konie nie stracą dachu nad głową.
– Z tym dachem to byłabym bardziej precyzyjna – żartuje pani Agata. – Schronisko w nowym miejscu ma charakter bezstajenny, stawiamy oczywiście wiaty, ale liczbę boksów ograniczamy do minimum. Przydają się w sytuacjach ekstremalnych, na przykład, gdy koń wraca po operacji, wówczas przez jakiś czas nie może być trzymany pod chmurką i w towarzystwie innych koni. W boksach muszą przebywać także, dopóki nie poprawią się fizycznie, konie zaniedbane, odebrane przez nas w ramach tzw. interwencji. Zerowa warstwa tkanki tłuszczowej sprawia, że takie zwierzę chłodniejsze noce spędza w boksie, a na pastwisku przebywa w derce.
Chów bezstajenny jest znacznie zdrowszy, wpisany w naturę, ponadto prowadząc takowy, można opiekować się większą liczbą zwierząt. Nikt nikomu miejsca w boksie nie blokuje. Jedynym ograniczeniem jest co najwyżej powierzchnia dostępnych pastwisk i padoków, a w nowym miejscu zwierzęta mają do dyspozycji pięćdziesiąt hektarów.
– Kiedy dziesięć lat temu zostałam wolontariuszką „PEGASUSA”, a miałam już za sobą doświadczenie z innego schroniska, namawiałam ówczesną ekipę do zmiany formy opieki nad końmi na wolnowybiegową. Moje propozycje nie spotykały się z entuzjastycznym przyjęciem. Argumentowano kiepskim stanem zdrowia większości zwierzaków w podeszłym wieku. Po wielu namowach zgodzono się, by przynajmniej młodsze osobniki mieszkały pod chmurką. Ale kiedy przyszła zima, zrobiło się ślisko, tym starszym i bardzo starym mieszkającym w boksach, nie było łatwo wychodzić nawet w dzień. Wypuszczane, jak to konie zaraz po wyjściu, zaczynały szaleć. A gdy ziemia oblodzona, nietrudno o nieszczęście. Wywrotki, kontuzje… czasem bardzo poważne. Z drugiej strony przebywanie na okrągło w boksie też koniom nie służy: brak ruchu „usztywnia nogi”, zaburza krążenie. W stajniach, wbrew obiegowym opiniom, są samotne, co negatywnie wpływa na ich stan psychiczny. Sam fakt, że jeden koń widzi drugiego to jeszcze mało. Nie mogą się dotknąć, czego tak potrzebują, by czuć się bezpiecznie. Proszę sobie wyobrazić, że nawet niewidome konie, które zamykaliśmy w Sylwestra na czas fajerwerków, znacznie bardziej denerwowały się w izolacji, niż pozostałe, przebywające stale na padokach. Kiedy i te niepełnosprawne zaczęliśmy wypuszczać, huk petard znosiły o wiele spokojniej – były bowiem wśród innych koni, w tym swoich przewodników.
W stajni konie czują się jak w niewoli, są ograniczone. Owszem wchodzą do boksów, ale tylko dlatego, że je do tego zmuszamy…
– Kiedy słyszałam, że konie lubią być w stajni, proponowałam, by zostawić im otwarte boksy i zobaczyć, jak się zachowają. Co się okazało: do stajni pędziły galopem, ale w porach posiłków. Po strawie wychodziły z powrotem na padoki. Nawet te, którym z poważnymi problemami ortopedycznymi weterynarze wróżyli bliski koniec. Tymczasem na łonie natury ich stan zdrowia poprawiał się. Niektóre wciąż żyją, a mają ponad 35 lat!
Konie chowane pod chmurką wymagają nieco innej opieki, niż trzymane w stajniach. Dla opiekunów, wbrew pozorom, nie jest to wcale wygodniejsze. I rzecz nie tylko w rozwożeniu beli z sianem, co można zrobić raz na kilka dni, ale w codziennym karmieniu bezzębnych staruszków. Te nie mają czym rozgryźć siana.
– Tak, niektórym naszym pensjonariuszom trzeba donosić wiadra musli albo trawokulek nawet co dwie godziny. Tylko w ten sposób zaspokoimy ich głód i pomożemy zachować kondycję na miarę wieku.
A to są koszty!
– Na utrzymanie wszystkich zwierząt w schronisku – jedzenie, szczepienia, kowal, weterynarz – wydajemy około stu pięćdziesięciu tysięcy złotych miesięcznie. Teraz dochodzą jeszcze wydatki na wiaty i ogrodzenia. Fundator podarował nam „tylko” i „aż” ziemię. Reszta jest w naszej gestii. Nie będę się zagłębiać w szczegóły, ale nietrudno sobie wyobrazić, ile może kosztować ogrodzenie długości czterech i pół kilometra! Za wszystko, łącznie z utrzymaniem zwierząt i opieką weterynaryjną płacimy z datków od osób prywatnych. Oszczędzamy na czym się da, nie mamy biura, zatrudniamy tylko stajennego oraz koordynatora wolontariuszy, ale na ten etat mamy trzyletnią dotację ze skarbu państwa – nie wolno nam jej przeznaczyć na opiekę nad zwierzętami gospodarskimi.
Ogromne koszty ponosicie ratując konie odbierane – nazwijmy to – nieodpowiedzialnym właścicielom.
– Ogromne, choć jeśli przyjmujemy konie w efekcie interwencji, gminy powinny nam zwracać koszty utrzymania i leczenia. Powinny, ale nic z tego nie wynika. Są nam winne bajońskie sumy, nigdy nie dostaliśmy od nich grosza, straciliśmy nadzieję, że kiedykolwiek je odzyskamy. A koszty? Oto leży przede mną rachunek za ratowanie dwóch koni. Udało się uratować jednego. Do zapłaty za transport i weterynarza dwadzieścia pięć tysięcy złotych!
Nie ma więc co się dziwić, że Schronisko „PEGASUS”, podobnie jak inne tego typu instytucje, przy każdej okazji zwracają się o pomoc. Przyłączamy się do ich apelu i podajemy numer konta Fundacji MBANK: 09 1140 2004 0000 3502 7983 1182, www.pegasus.org.pl/wesprzyj oraz numer telefonu (BLIK) 791563010.
Kontakt bezpośredni wskazany jest przede wszystkim dla tych, którzy chcieliby adoptować konia do towarzystwa dla siebie albo dla konia, którego już mają. Chętni na adopcję wierzchowca pod siodło nie mają po co dzwonić.
Piotr Dzięciołowski