Jak już informowaliśmy, w wieku 80 lat zmarła 9 września Maria Wojnarowska, artystka malarka. Absolwentka Wydziału Malarstwa i Grafiki w Warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Studiowała także w École Superieure des Arts Decoratifs w Paryżu. Jej freski znajdują się m.in. w Centrum Szpitalnym dla Dzieci w Bouillon pod Paryżem. Wystawiała w kraju i za granicą, m.in. w Anglii, Francji, Holandii, Japonii, Niemczech, USA…
Dziś przypominamy fragmenty poświęconego jej rozdziału książki Malują, rysują, rzeźbią KONIE* zatytułowanego przez nas:
UCZNIOWIE ZACZYNAJĄ NIEŹLE MALOWAĆ
– Koni nie malowałam od dziecka czy wczesnej młodości, jak czynił to na przykład niezapomniany prof. Ludwik Maciąg. Na studiach temat zwierząt w ogóle mnie nie zajmował. Podjęłam go serio dopiero w latach osiemdziesiątych, choć i do koni, i do psów zawsze mnie ciągnęło, ale nie w wymiarze plastycznym. Marzyłam, by nauczyć się jeździć konno, niestety mój zapał studzili rodzice argumentując, że jeździectwo to sport nadzwyczaj wypadkowy. Cieszyłam więc oko zawodami skokowymi na Służewcu i przejażdżkami jeźdźców w lasku powsińskim. Ale mi się podobało, ale zazdrościłam!
Zazdrościła i nie mogła się doczekać, kiedy skończy osiemnaście lat. Uzyskawszy bowiem status pełnoletniej, nie musiała już nikogo pytać o zgodę; zaczęła jeździć w warszawskiej stajni na Rakowcu prowadzonej przez słynnego rotmistrza Tadeusza Jacobsona. W tym czasie zresztą – lata sześćdziesiąte – była to jedna z nielicznych stajni w stolicy.
Przygoda z końmi zaczęła się na dobre, gdy przeczytała ogłoszenie o wczasach w siodle organizowanych w Książu przez Studencki Klub Jeździecki. Odbierając skierowanie, poznała Michała Wojnarowskiego, późniejszego dyrektora Stadniny w Stubnie i Stada w Łącku, ale przede wszystkim swojego przyszłego męża.
– Zapamiętaliśmy te wczasy nie tylko z racji kapitalnej przygody w siodle i faktu, że część z nas spędzała w taki sposób wakacje po raz pierwszy. To był pamiętny sierpień roku 1968. W nocy z 21 na 22 rozpoczęła się agresja państw Układu Warszawskiego, w tym Polski, na bratnią Czechosłowację. Gdy obudziliśmy się rano, nad naszymi głowami łatały samoloty, a drogami jeździły czołgi. Takiej scenerii nie sposób wymazać z pamięci.
Po powrocie z Książa Maria Wojnarowska kontynuowała jazdę konną. Tak jak kiedyś zazdrościła jeźdźcom przemierzającym lasek powsiński, tak teraz inni mogli zazdrościć jej, gdy w towarzystwie koleżanek i kolegów galopowała w okolicach studenckiej stajni na Wolicy, ówczesnej siedziby SKJ. Członkowie Klubu urządzali też dalsze wyprawy, m.in. rajdy ze Stubna do Biecza i z powrotem. Chętnych było zawsze więcej niż koni. Jedna grupa jechała więc w pierwszą stronę, druga w powrotną. Pomysłów na spędzanie czasu w siodle nie brakowało. Gorzej z pieniędzmi. Tych na działalność Klubu nigdy było nadto.
– Ażeby podreperować fundusze, zorganizowaliśmy kursy jazdy konnej dla absolwentów i studentów Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Ja też prowadziłam zajęcia, choć nie miałam uprawnień i niewiele jeszcze potrafiłam. Wyjaśnieniom jednak, gdzie koń ma głowę, a gdzie ogon i jak się go siodła, dawałam radę. Wśród słuchaczy miałam m.in. Marka Siudyma, który, kiedy tylko się widzimy, podkreśla, że byłam jego pierwszą instruktorką. A on był znakomitym kompanem do kieliszka. Po zajęciach chodziliśmy na wódkę.
Przygoda z warszawskim SKJ skończyła się, gdy mąż Marii Wojnarowskiej objął posadę w Stubnie w 1971, notabene zaraz po ich ślubie. Przeprowadzili się wtedy z Warszawy na Podkarpacie.
– Ależ miałam widok z okna: dwieście pasących się koni!
Maria Wojnarowska chętnie wspomina dziesiątki przygód, jakie przeżyła podczas rozmaitych wypraw w siodle. Opowiada na przykład, jak to kiedyś odważyła się pierwsza z grupy przeprawić się przez rwący San pod Sanokiem w Bieszczadach. Woda sięgała końskich brzuchów i pokonanie przeszkody naprawdę wymagało nie lada hartu. Nic więc dziwnego, że kiedy kilka lat później znowu się tam znalazła, tyle że w innym towarzystwie, przestrzegała wszystkich przed niebezpieczeństwem i doradzała zachowanie szczególnej ostrożności. Ale miała minę, gdy znaleźli się na brzegu. Zamiast wielkiej rzeki zastali rzeczkę głębokości kilkunastu centymetrów. Okazało się, że kiedy Wojnarowska była tam poprzednim razem, poziom znacznie się podniósł, a prąd zyskał na sile, bo… akurat spuszczono wodę z zapory w Solinie.
– Bywało więc nie tylko straszno, również śmieszno. Ale najważniejsze, że w ogóle bywało i to za sprawą koni. Mam pełną świadomość, że dzięki nim jestem tu, gdzie jestem. Poznałam męża, wyprowadziłam się z Warszawy, zamieszkałam na wsi, zaczęłam malować konie. Gdyby nie one i seria rozmaitych zdarzeń oraz sytuacji, byłabym zupełnie innym człowiekiem, obracałabym się w innym towarzystwie, nie poznałabym tylu znakomitych postaci, w tym wybitnych artystów traktujących konie, jeśli nie jako główny, to przynajmniej bardzo ważny motyw ich twórczości.
Konie zaprowadziły artystkę za mężem do Stubna, potem Walewic, a z czasem do Łącka, gdzie mieszkają zresztą do tej pory i to vis a vis słynnych stajni.
– Dopóty, dopóki Michał szefował Stadu Ogierów, bywałam tam codziennie. Dziś już nie zaglądam często, ale też nie mam po co. Zmieniło się wiele, Stado nie jest już Stadem pełnym najwyższej klasy ogierów licznych ras, tylko sprywatyzowanym ośrodkiem jeździeckim z pensjonatem dla prywatnych koni.
Wiele dobrego zrobiła Maria Wojnarowska na polu edukacji artystycznej. Przez czternaście lat uczyła w Pierwszym Prywatnym Liceum Plastycznym w Płocku. Nikt chyba nigdy tak jej nie dowartościował, jak dyrektorka owej placówki.
– Ustawiłam uczniom martwą naturę. Malowali z zapałem, a po lekcjach namalowałam i ja. Mój bardzo duży pastel na arkuszu tektury zostawiłam w klasie. Nazajutrz zobaczyła go dyrektorka i nie omieszkała zrecenzować:
– O! Uczniowie zaczynają nieźle malować.
Piotr Dzięciołowski
* Malują, rysują, rzeźbią KONIE, ROSSA PP 2018 rok.