Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

ODESZŁA ALEKSANDRA SZULEN-KUKAWSKA

W połowie października odeszła Aleksandra Szulen-Kukawska – hodowczyni, trenerka, sędzia, zawodniczka, pierwsza mistrzyni Polski sportowych rajdów konnych (rok 1990). Przypominamy jej postać publikując tekst Od „Dżafara do… Dżafara” zamieszczony w maju 2010 roku w miesięczniku „KOŃ POLSKI”.  

ALEKSANDRA SZULEN-KUKAWSKA. Fot. FAPA-PRESS/P. Dzięciołowski

W połowie października odeszła Aleksandra Szulen-Kukawska – hodowczyni, trenerka, sędzia, zawodniczka, pierwsza mistrzyni Polski sportowych rajdów konnych (rok 1990). Przypominamy jej postać publikując tekst Od Dżafara do… Dżafara zamieszczony w maju 2010 roku w miesięczniku KOŃ POLSKI.  

Większość życia zawodowego związała ze stadniną walewicką. Pytana o swój największy sukces, odpowiada: wyróżnienie srebrną i złotą odznaką PZJ… Ale Aleksandra Szulen-Kukawska ma koncie także wiele innych osiągnięć: tytuł mistrza Polski oraz jedno trzecie i dwa czwarte miejsca w światowych rankingach konkurencji rajdowych!

            W Stadninie walewickiej pracowała już dobrych kilkanaście lat, gdy inż. Radosław Wiszniowski zaczął ją namawiać do zorganizowania i poprowadzenia tam sekcji rajdów konnych. Początkowo rozmowy ucinała w pół zdania argumentując, że Walewicom wystarczy znakomita stawka wukakawistów. Tak naprawdę była przeciwna konkurencjom rajdowym, nie godziła się, by konie przemierzały na zawodach przeszło stukilometrowe trasy; dwa razy do roku nawet stusześćdziesięciokilometrowe. 

– I mordowały się tylko dlatego – mówi Aleksandra Kukawska – że człowiek ma taką fanaberię, chce zrobić frajdę sobie i tylko sobie; przecież nie koniom, które same z siebie nie porwałyby się na tak wyczerpującą eskapadę. Podobnie zresztą, jak żaden wierzchowiec nie ścigałby się na torze z własnej woli, ani na własne życzenie nie cierpiał katuszy na czworoboku. A robi to wszystko, bo… nie ma wyjścia, bo go do tego zmuszamy. I mówmy o tym otwarcie, miejmy odwagę się przyznawać, iż wysługujemy się końmi dla własnej przyjemności.

Katowice 1962; Aleksandra Szulen-Kukawska na Dżafarze. Fot. archiwum AS-K.

– Ale po półrocznych namowach, przystała pani jednak na propozycję inż. Wiszniowskiego…

Konie silne, jak konie

– Owszem. Nudził, nudził, aż wynudził. Tak sobie zresztą wtedy pomyślałam, że może lepiej, jeśli to ja będę zajmować się rajdami, niż ktoś, kto traktuje zwierzęta wyłącznie, jak narzędzia do zdobywania laurów. I nie rzucam słów na wiatr, nie wybielam się: tylko raz zajęłam miejsce na podium, bo tylko raz miałam konia, od którego mogłam wymagać więcej niż od innych, bez szkody dla jego zdrowia. Pozostałe starty kończyłam na czwartym, na piątym miejscu. Nie miałam serca eksploatować zwierząt ponad ich siły. Najważniejszym było dla mnie, by konie zaczynały i kończyły w dobrej formie, jak najszybciej dochodziły do siebie, co w naszym rajdowym żargonie określa się „zejściem z tętna”. A czy finiszowały na piątym, czy dziesiątym miejscu, miało już znaczenie drugorzędne. Dla każdego wierzchowca opracowywałam indywidualny trening, a do jakiego stopnia był on precyzyjnie planowany, niech świadczy choćby przykład z rajdu w Kurozwękach, rozgrywanego na dystansie 120 kilometrów. Co prawda sama w nim nie startowałam z powodu poważnej kontuzji, ale w zawodach uczestniczyły moje zawodniczki, jechały na koniach przeze mnie trenowanych. Elżbieta Krzywicka dosiadała potężnego angloaraba z Walewic, Horrora, a Marlena Janusiewicz, drobnego arabka, Elerta z Michałowa. Obie, ostro finiszując przekroczyły linię mety w tym samym momencie, a ich konie – tak przecież różne – w tej samej minucie osiągnęły odpowiednie tętno. To właśnie dowód, jak dobrze były przygotowane kondycyjnie. Szkoda, że nie wszyscy przywiązują należytą wagę do psychofizycznych możliwości wierzchowców. Liczą się medale, puchary, a konie… konie mają być silne, jak konie. To ohydne podejście. Nie zrozumiem dlaczego w Polsce pozwala się siedmioletnim wierzchowcom startować na dystansach 160 kilometrów, podczas gdy świat dopuszcza do takich rajdów dopiero ośmiolatki! Czyżbyśmy byli mądrzejsi? Owszem mamy fachowców, specjalistów najwyższej miary, ale tych akurat – nie wiedzieć czemu – odsuwamy na boczny tor i nie korzystamy z ich ogromnego dorobku. Myślę tu przede wszystkim o dr hab. Ewie Szarskiej, naszej najlepszej specjalistce od fizjologii wysiłku koni – dziedziny wiedzy, bez której nie da się dziś uprawiać ani konkurencji rajdowych, ani WKKW. Pani Ewa jest również sędzią międzynarodowym i autorką książek, m.in. Vademecum rajdowca. Nie muszę tłumaczyć, o ileż łatwiej byłoby początkującym rajdowcom, gdyby mogli stawiać pierwsze kroki, obcując na co dzień z kimś takim, jak ona!    

Edukacja na błędach

Kiedy Aleksandra Szulen w roku 1988 zaczynała rajdową przygodę, nie miała autorytetów, dyscyplina ta w naszym kraju dopiero raczkowała. Tym większym więc sukcesem było zdobycie przez nią tytułu mistrza Polski w roku 1990, notabene wywalczyła go w jakiejś mierze dzięki starszemu synowi, Darkowi. To właśnie on, kiedy Horror, którego dosiadała, zgubił w trasie podkowę, podkuł go na łonie natury używając do tego przypadkowych, niekowalskich, narzędzi.

– Uczyłam się na własnych błędach. Na początku nie miałam przecież o tej konkurencji zielonego pojęcia. Nie wiedziałam tego, co najważniejsze: jak przygotowuje się konie do tak wyczerpującej konkurencji! Zasięgałam języka, gdzie się dało. Pytałam skoczków, wukakawistów, ale ci po głębokich przemyśleniach (śmiech) odpowiadali: koń rajdowy musi chodzić dużo i długo. Tyle byłam w stanie sama wymyślić. Pomocne okazały się dopiero specjalistyczne lektury sprowadzane z Niemiec. Znając dobrze język, tłumaczyłam je dla siebie i innych zawodników. Zbierałam też informacje dosłownie, gdzie popadło. Na jakiejś konferencji dowiedziałam się, że konie rajdowe muszą mieć specjalną dietę: potrzebują melasy, oleju, a przede wszystkim sporej ilości elektrolitów. No to aplikowałem, ile wlezie – wspomina żartem. – Ale na zawodach w Belgii powiedziano mi: melasa, jak najbardziej, tyle że nie bezpośrednio przed i po wysiłku, ażeby nie spowalniać procesu odprowadzania kwasu mlekowego. Coraz to więc przekonywałam się, jak ogromnej wiedzy wymaga, zwłaszcza ta dyscyplina.

   W oparciu o zdobywane doświadczenie i codzienną obserwację, zorientowała się, że wierzchowce ścigające się na długich dystansach powinny być specjalnie kute – dziś jest to oczywiste, ale w tamtym czasie ktoś musiał na to wpaść. Nawiązała więc kontakt z pierwszym podkuwaczem RP, Antonim Chłapowskim. Ten, zamiast powszechnie stosowanych haceli, wymyślił system bolców widiowych, które okazały się niezastąpione na drogach asfaltowych i utwardzonych. 

– Do Antka zastukałam też w roku 1991, gdy stadniny w Michałowie i Kurozwękach zaproponowały mi – i to mnie jako pierwszej – użytkowanie w rajdach koni arabskich. Poprosiłam go o przerabianie standardowych podków na cieńsze, i to aż o dwa milimetry, by drobnych, choć wytrzymałych koni, nie obarczać zbędnym ciężarem. Antek zadaniu sprostał, ale z dodatkowej, pochłaniającej wiele czasu roboty, nie skakał z radości – wspomina więc mnie nienajlepiej…

Oferta stadnin arabskich była dla Kukawskiej wyjątkowo intratna: bez nakładów finansowych otworzyła się dla niej furtka z dostępem do bardzo dobrych koni. Propozycja przyszła w najlepszym momencie: Stadninie Walewickiej zaczynało brakować pieniędzy, coraz rzadziej wysyłała swoich rajdowców na zawody – utrzymywanie sekcji traciło sens.

Aleksandra Kukawska przeniosła się wówczas do Klubu jeździeckiego „Joker” pod Zgierzem. Niestety już po roku ośrodek splajtował, założyła więc w Łękach Kościelnych własny, specjalizujący się w konkurencjach rajdowych. Miała swoich zawodników, sama również trenowała, a gdy zachodziła potrzeba, pełniła rolę serwisanta.

– Kto jechał ten jechał, kto nie jechał, pomagał zawodnikom startującym – taki zwyczaj był zawsze w mojej ekipie – wspomina.

Pani na zamku

Kiedy właściciel stajni, którą prowadziła, zorientował się, że nie brakuje jej jeźdźców, że interes nieźle się kręci, tak podniósł czynsz, że musiała ośrodek zamknąć. Trafiła wówczas, wraz z zawodnikami i końmi, do łódzkiego Klubu „Lambda”, funkcjonującego pod skrzydłami przedsiębiorstwa o tej samej nazwie. Dopóty, dopóki przedsiębiorstwo prosperowało, potrzeby jeźdźców i koni były w pełni zaspokajane. Ekipa Kukawskiej odnosiła zresztą w tamtym czasie największe sukcesy. Kiedy jednak w 1999 roku „Lambda” zaczęła podupadać, w pierwszym rzędzie zlikwidowano Klub. Bezrobotna i rozżalona na świat Kukawska postanowiła odpocząć od rodzimej rzeczywistości i wyjechała na kilka lat do Francji. Zamieszkała w znakomicie zachowanym, szesnastowiecznym zamczysku, pięćdziesiąt kilometrów pod Paryżem.

– Miałam dla siebie całe skrzydło, a pod opieką cztery konie arabskie, kilka psów, kotów… 

W stajni, w której pracowała, znalazł się pewnego dnia jedenastoletni Absolut, arabski ogier, odnoszący jeszcze kilka lat wcześniej sukcesy na pokazach w Niemczech. Gdy wygrywał, właścicielki nosiły go na rękach, karmiły „ptasim mleczkiem”, rozpieszczały do granic możliwości; gdy przestał zdobywać tytuły czempiona, wystawiły go na łąkę. Koń stał w samotności pod gołym niebem, dziczał, chudł.

Z mężem Lesławem Kukawskim. Fot. FAPA-PRESS/ Piotr Dzięciołowski.

– Przypadkiem dowiedziała się o nim moja francuska pracodawczyni. Kiedy zobaczyła, w jakim koń jest stanie – skóra i kości – że jeszcze chwila, a padnie z głodu, odszukała właścicielki i odkupiła go za jakąś astronomiczną kwotę. Bez gwarancji, że Absolut przeżyje, przetransportowała wierzchowca pod Paryż. Tam wynędzniałe zwierzę wstawiła do stajni specjalisty od radzenia sobie z końmi po przejściach. Nie mam pojęcia, co ten człowiek Absolutowi zrobił, jaką wyrządził mu krzywdę, ale koń z nie dającą się opisać nienawiścią, przeganiał go z padoku. Pseudo-trener zrezygnował więc z opieki nad nieobliczalnym zwierzęciem, a wtedy trafiło ono w moje ręce. Szaleńczy arab był tak psychicznie wykończony, że już w drodze okaleczył się w koniowozie, a w stajni urwał żłób, pogniótł metalowe poidło. Gdy próbowałam sypać mu owies, rzucał się na mnie z zębami, jak pies. Postanowiłam więc dać mu więcej swobody, by nie stresować go dodatkowymi zakazami i nakazami. Zostawiłam otwarte drzwi boksu; w każdej chwili mógł wychodzić na padok, zaglądać do innych koni. Po trzech dniach zbliżył się do mnie, co uznałam za wielki sukces. Niestety po trzech miesiącach, gdy wydawało się, że osiągnęliśmy już wzajemne porozumienie, niespodziewanie mnie zaatakował. Zezłościłam się wtedy na niego okropnie i zaczęłam okładać go uwiązem. Boleć oczywiście, nic go nie bolało, ale kompletnie zaskoczony moją wariacką reakcją, cofnął się. Odszedł parę metrów, zaczął skubać trawę, wciąż jednak mnie obserwował. Z niepokojem patrzył, gdy znikam mu z pola widzenia. A… poszłam po marchewkę. Kiedy wróciłam, spostrzegł, co przyniosłam, podszedł, szturchnął mnie i zdawał się mówić: poproszę. Nie od razu, ale w końcu go poczęstowałam. Od tamtego momentu, już zawsze, był w porządku. A gdy nasze relacje stały się naprawdę serdeczne, postanowiłam oswoić go z siodłem – nikt wcześniej przecież na nim nie je jeździł. Udało mi się to nawet dośc szybko, choć musieliśmy pokonać barierę językową – on nie znał polskiego, ja francuskiego! I żeby nie było żadnych wątpliwości: to on musiał nauczyć się mojego języka.

Szkoda, że pani Aleksandra nie mogła zabrać Absoluta do Polski; to był jeden z najwspanialszych koni, z jakim przyszło jej się przyjaźnić. Był… Po jej wyjeździe z Francji trafił do rekreacyjno-sportowej stajni, w  której weterynarze stwierdzili zakaźną, wyjątkowo niebezpieczną chorobę. Wybili więc wszystkie konie, poczym wykonali badania powtórne. Okazało się, że żadnemu z uśmierconych wierzchowców nic nie dolegało.

– Tej pomyłki nigdy Francuzom nie wybaczę!!!

Z tzw. trudnymi końmi, jakim niegdyś był choćby Absolut, Kukawska stykała się niejednokrotnie, także w Polsce. Do rajdów dostawała najczęściej wierzchowce z przeszłością wyścigową, a jak wiadomo, doświadczenia z toru, bardzo różnie wpływają na psychikę zwierząt. W Łękach Kościelnych miała do czynienia z Wariantem z arabskiej stadniny w Kurozwękach. Wierzchowiec, a jakże, po torze, nie tolerował jeźdźców, dziewięć miesięcy, dzień i noc, chodził w ogłowiu, nie pozwalając się dotknąć.

Zawodnicy i nauczyciele

– Ogłowie zdjęłam mu przez zaskoczenie, jak tylko do nas przyjechał; wykorzystałam moment, gdy się zamyślił nad nową dla siebie rzeczywistością. Niestety, już po chwili, znów był agresywny i niedostępny. Mój niepokój budziła zwłaszcza ta niedostępność: wymagał bowiem pilnej interwencji kowala, miał nadgnite strzałki i przerośnięte, od dawna nie skracane kopyta. Wspólnie z podkuwaczem ubraliśmy więc go w dwa kantary, uwiązaliśmy do nich dwie grube liny, ale wszystko na nic; w jednej chwili porwał tę spreparowaną uprząż w strzępy. Stało się więc jasne, że najpierw trzeba go obłaskawić, jakoś przekupić. Wymyśliłam, że uzależnię go od cukru, co było o tyle trudne, że dotychczas nikt go cukrem nie częstował. Kiedy pierwszy raz wyciągnęłam rękę z kostką, chciał mi odgryźć dłoń. Wrzucałam więc mu cukier do żłobu. W końcu spróbował, jak „to coś” smakuje, skojarzył, że to „dobre” ja mu przynoszę i po kilku dniach jadł już z ręki. Wkrótce też – ogromną pracę wychowawczą wykonał z nim mój młodszy syn, Patryk – Wariant bez problemów zaczął podawać nogi, a przede wszystkim radykalnie zmienił stosunek do człowieka. Wreszcie można było z nim normalnie pracować, przygotowywać do rajdów. Zdolna bestia! Wystartował nawet w Mistrzostwach Świata w Compiègne. Po zakończeniu kariery znalazł dom spokojnej starości u mojej wspaniałej zawodniczki Marty Napióry, hodowczyni karych arabów. Zresztą nie tylko ona z naszej ekipy miała i ma wielkie serce, tak dla zwierząt, jak dla  ludzi. Nie tak dawno, również „moja” Kasia BogackaLorenz zrobiła coś bardzo, bardzo wielkiego: adoptowała czwórkę ukraińskich dzieci, którym po śmierci nieuleczalnie chorej matki, pisana była placówka opiekuńcza. Tak sobie myślę, że mam jednak sporo szczęścia, iż trafiałam na wrażliwych zawodników i na wspaniałych nauczycieli.

Już na początku swojej drogi jeździeckiej zetknęła się i zaprzyjaźniła z Janiną i Tadeuszem Rybickimi, którzy w Katowicach zawiadywali klubem jeździeckim LZS. Ażeby koniom nie brakowało strawy, hodowali trzysta(!) kur, których złote jaja miały bezpośrednie przełożenie na owies, siano i słomę.

Szesnastoletnia Aleksandra zaczęła tam jeździć w roku 1961. Już w następnym została zakwalifikowana na zgrupowanie przygotowujące juniorów do Mistrzostw Polski Młodych Koni w Skokach przez Przeszkody w Sierakowie. Zajęcia prowadził płk. Karol Rómmel. Dziewczyna miała nie lada satysfakcję, bo dosiadała konia imieniem Dżafar, którego pułkownik sam ujeżdżał i na którym w 1957 roku mając 69 lat(!), wygrał krajowe zawody w Zakopanem, pokonał też na nim przeszkodę wysokości 190 centymetrów. Również Aleksandra –  i jako juniorka, i jako seniorka – odnosiła w skokach wiele sukcesów właśnie z Dżafarem, choć akurat w Sierakowie nie wygrała. Tamte Mistrzostwa zapadły jej jednak w pamięć szczególnie: podczas pokazowego skoku, uległ śmiertelnemu wypadkowi ówczesny dyrektor sierakowskiego Stada Ogierów, Jan Kowalski.

Miałam 17 lat, było to dla mnie przeżycie rzeczywiście traumatyczne, ale na szczęście – tak chyba mogę powiedzieć –  nie zniechęciło mnie do jeździectwa, nie zaczęłam się bać koni. A myślę, że to zasługa właśnie takich ludzi, jak Rybiccy, jak Rómmel…

Z Janiną i Tadeuszem Rybickimi, Aleksandra Kukawska związała się na długie lata, traktowali ją niemal, jak córkę.  

– Kiedy pan Tadeusz zmarł, a pani Janina została zupełnie sama i nie była już w najlepszej formie fizycznej, poprosiła, bym reprezentowała ją, wdowę po ułanie, majorze Rybickim, na dorocznym zjeździe kawalerzystów w Grudziądzu. Było mi bardzo miło, ale zupełnie nie na rękę. Pracowałam wtedy na stanowisku hodowcy w Łącku, miałam masę zajęć, ani chwili dla siebie. Jakże jednak mogłam odmówić?

Pojechała, a po latach przyznaje: warto było! Poznała tam obecnego męża, Lesława Kukawskiego, historyka dziejów kawalerii, pisarza, ale przede wszystkim, co miało dla niej wyjątkowe znaczenie, koniarza, który lata temu, pracując w Stadninie w Pępowie-Gogolewie, miał w swojej sekcji jeździeckiej młodziutkiego Dżafara. Tak, tak! Tego samego, na którym i Rómmel, i ona, świętowali sukcesy.

Piotr Dzięciołowski

(Kwiecień 2010)

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.