Emilia Bożańska: absolwentka wydziału hodowli i biologii rozrodu koni na Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie; specjalizację trenerską zrobiła na studiach podyplomowych we Wrocławiu. Była zawodniczką, uczy dzieci i dorosłych.
Tamte wczasy z mamą w Kortowie, choć miała wówczas zaledwie pięć lat, pamięta jakby to było wczoraj. Już pierwszego dnia w drodze nad jezioro spostrzegła za płotem konie pod jeźdźcami. Wgramoliła się na metalową poręcz biegnącą wzdłuż żywopłotu i zajęła możliwie najlepszy punkt obserwacyjny. Siedziała tak kilka godzin. Z otwartą buzią podziwiała zwierzaki, które z bliska zobaczyła pierwszy raz w życiu. Na jeźdźców nie zwracała uwagi, ale od koni nie mogła oderwać wzroku. I nieważne, że mama wołała, prosiła, przekonywała, by w końcu poszły na plażę. Nie liczyło się nic poza końmi.
– Zachwyciło mnie nie tylko piękno tych zwierząt, ale gracja z jaką się poruszały. Gdyby ktoś opowiedział mi tę historyjkę, nie uwierzyłabym, że małe dziecko może w ogóle zwrócić uwagę właśnie na sposób poruszania się koni.
Niestety wczasy mają to do siebie, że kończą się szybko, zwłaszcza jeśli są atrakcyjne. Kolejne niezapomniane przeżycie nastąpiło dopiero jakieś dwa lata później, też podczas wakacji. Emilia wybrała się z mamą do wujka. Ten któregoś dnia wpadł na pomysł, że poprosi znajomego gospodarza, by zawiózł gości nad rzekę furmanką.
– Już sama przejażdżka wozem była czymś niesamowitym, ale kiedy w powrotnej drodze furman pozwolił mi usiąść koło siebie na koźle, byłam w siódmym niebie. Innym razem pozwolił mi też wdrapać się na grzbiet kobyły. Prowadził ją wolnym stępem. Upewniwszy się, że jest mi bardzo, ale to bardzo dobrze, zaproponował, że ostatnich kilkaset metrów pojadę kłusem. Trzymając lejce biegł obok, a mnie się wydawało, że pędzę galopem. Byłam szczęśliwa.
Ale to nie koniec przygód z gospodarską kobyłką… Najlepsze na deser.
Wyśledziłam, gdzie gospodarz mieszka, a przede wszystkim, gdzie trzyma konia. Nic nikomu nie mówiąc, poszłam do stajni. Niby była zamknięta, ale że ja taka nieduża, przecisnęłam się między drzwiami a futryną i znalazłam w samym środku boksu. Niewiele myśląc, wskoczyłam do żłobu i zaczęłam wielkie zwierzę karmić sianem z ręki. Byłam ja, był koń i nic więcej. Tymczasem mama i wujek szukali mnie już kolejną godzinę i coraz bardziej się denerwowali. Ktoś wymyślił: a może Emilka jest u konia? Pojechali, pytają gospodarza, ten jednak zaprzecza.
– Przecież bym zauważył.
– Wujek nie dał za wygraną i spenetrował stajnię dokładniej. I tak mnie znaleźli. Gospodarz darł się, że ten koń kopie i gryzie! Mruknęłam wtedy pod nosem, ale tak by nikt nie słyszał: kogo kopie, tego kopie; kogo gryzie, tego gryzie. W każdym razie dostałam absolutny zakaz zbliżania się do stajni. Oczywiście próbowałam, ale że zderzyłam się z drzwiami zamkniętymi już na łańcuch i kłódkę, musiałam spasować.
I znowu nastąpiła przerwa w kontaktach z końmi, tym razem znacznie dłuższa.
– Myślałam o nich nieustannie, miałam je z tyłu głowy, ale na razie o jeździe nie było mowy. Nauka oraz gra w szkolnym klubie sportowym w piłkę ręczną, także w badmintona, zabierały moc czasu. Aż któregoś dnia mama przyniosła informację z Uniwersytetu Rolniczego, że dzieci pracowników – a mama tam pracowała – mogą zapisać się na kurs jazdy konnej. Jeden warunek: muszą mieć mniej niż szesnaście lat. A ja, jak na złość, kończyłam szesnaście akurat w dniu rozpoczęcia zajęć. Poszłam do instruktorki, zapytałam czy mimo wszystko mogę się zapisać. Zmierzyła mnie wzrokiem, i z racji mojej drobnej budowy, wyraziła zgodę. Tak wylądowałam na kursie w ośrodku w Przegorzałach, gdzie uczyliśmy się jeździć na konikach polskich. Szło mi znakomicie. Kłusowałam już na trzeciej lekcji, a kiedy na ujeżdżalni koniki poniosły, byłam jedną z trzech osób, które utrzymały się w siodle.
Kurs ostatecznie przesądził o losach nastoletniej Emilii. Zrezygnowała z piłki ręcznej i badmintona, zastukała za to do Akademickiego Klubu Jeździeckiego (AKJ) w Krakowie. Dosiadali tam koni głównie studenci.
– Jako uczennica liceum miałam prawo przebywać na terenie stajni wyłącznie od 8 rano do 20 wieczorem. Za to w każdy weekend mogłam jeździć rekreacyjnie! Ciągnęło mnie jednak do sportu. Kręciłam się więc przy tamtejszej sekcji sportowej i nudziłam, że chciałabym uprawiać skoki. Na razie jednak musiało mi wystarczyć opiekowanie się końmi, na których jeździli studenci. Ale w końcu przyszedł taki dzień, w którym trenerka Hanna Zielińska pozwoliła mi dosiąść kasztanki Grety. Jaka byłam dumna stępując na najprawdziwszym sportowym koniu.
Stępowania było coraz więcej. Z czasem pozwolili jej kłusować i galopować. Objeżdżała konie, dobrze sobie radziła.
– Na tyle dobrze, że zabrali mnie na zgrupowanie do podkarpackiego Klubu Jeździeckiego Zabajka. Wystartowałam tam zresztą w moich pierwszych zawodach skokowych i nie popełniłam ani jednego błędu. Z czasem zostałam włączona do kadry AKJ i startowałam w zawodach różnej rangi.
I na różnych koniach, ale był też ten jeden ulubiony.
– Tak, świetnie dogadywałam się z Dżinnem. Niestety zapadła decyzja, że klub konia sprzeda, bo osiągnął już wszystko, na co było go stać. Posmutniałam. Bardzo byłam z nim związana. Wszyscy to zresztą wiedzieli. I wtedy ktoś z kierownictwa klubu zaproponował, że jak pokonamy z Dżinnem parkur „130” bez punktów karnych, a on do tej pory skakał najwyżej „120”, to go zostawią. Oczywiście szansa, że się uda była niemal żadna. Ale i tak miałam sporą tremę, bo czułam, że los Dżinna w jakiejś mierze zależy ode mnie. I udało się! Koń został.
Emilia Bożańska zaczęła sportową przygodę jeździecką dość późno, a mimo wszystko osiągnęła wysoki poziom. Wygrywała konkursy na arenie krajowej i międzynarodowej. Znalazła się w reprezentacji okręgu małopolskiego, uzyskiwała wysokie lokaty w zawodach Grand Prix na Słowacji. W mistrzostwach Polski Południowej zdobyła srebrny medal i Puchar Arleta – jako jedyna zaliczyła czysty przejazd w dwunawrotowym finale. Zdobyła też srebrny medal akademickich mistrzostw Polski.
Sport sportem, sukcesy sukcesami, ale dobro konia było i jest dla Bożańskiej na pierwszym miejscu. Kilka koni, którym nikt nie dawał szans, ratowała z pomocą znajomych lekarzy i pożyczanych „spod lady” narzędzi chirurgicznych… Operacje w stajni, w polowych warunkach. Jedna z klaczy z naderwanym kopytem – szczegółowy opis zbyt drastyczny, by go tu przytaczać – klasyfikowana do eutanazji, druga podobnie, tyle że „urwana” na wszystkie nogi. I choć nikt nie dawał wiary, że zabiegi i operacje powiodą się, oba konie wróciły na parkury. Pierwsza z klaczy znów skakała „120”, druga zdobyła brązowy medal pod juniorem.
Dziś nasza rozmówczyni ma pod opieką i w treningu karą Mirage, ma też własnego, siwego Liroya.
– O własnym marzy każdy jeździec, ja też marzyłam. Jakiś czas temu, byłam akurat wtedy w Jastarni, zadzwonił do mnie znajomy i oznajmił, że znalazł dla mnie świetnego konia, żebym pojechała i zobaczyła. Powiedziałam, że jak będę wracać i okaże się, że zahaczając o stajnię, w której ów koń mieszka, będę miała do domu szybciej, choć trochę naokoło, to zajrzę. I było szybciej. Popatrzyłam na konia, pogłaskałam, wzięłam go na spacer na lonży i tyle… Kiedy już wychodziłam, właściciel zwrócił się:
– To się pani zastanowi i da znać.
– Jasne – odrzekłam, ale w tym momencie Liroy wystawił głowę z boksu, położył mi ją na ramieniu, spojrzał takim mówiącym wzrokiem: chcę być twój. I jest! Okazał się najwspanialszym, najlepszym, najpiękniejszym prezentem od mojej mamy. Właśnie idziemy z Liroyem na trening. Jak pan chce mu zrobić zdjęcie, to zapraszam do stajni.
Piotr Dzięciołowski
Emilka a właściwie zawsze znana jako Miła,była moją najbardziej utalentowaną wychowanką i zawodniczą .Zawsze uśmiechnięta,oddana koniom i swojej pasji ,sumienna.
W naszych bardzo skromnych warunkach do uprawiania sportu, osiągnęła tak wiele.Akademicki Klub Jeździecki , który reprezentowała, zawsze wraz ze mną,wspierał Ją i podziwiał.To właśnie na Dżiinie zdobyła klasę sportową,a ja otrzymałam srebrną odznakę od P Z J,za ten sukces..
Życzę Ci Milu abyś nadal z pasją trenowała młodych jeźdźców,i osiągała zasłużone sukcesy!