Alicja Mielcarek: trenerka, zawodniczka, hodowczyni koni, wspólnie ze swoim partnerem Andrzejem, prowadzi Ośrodek Jeździecki PROGRES w Proszówkach. Jest absolwentką zootechniki Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie kierunku Biologia Rozrodu Zwierząt, zajmuje się również inseminacją klaczy.
Proszówki, wieś w gminie Bochnia w woj. małopolskim. To tam zlokalizowany jest Ośrodek Jeździecki PROGRES. Słyszał o nim niejeden zawodnik uprawiający skoki przez przeszkody. Właściciele, Ala i jej partner Andrzej Tyka, każdemu bowiem wyhodowanemu przez siebie koniowi, dopisują do imienia PROGRES. Do hodowli w Proszówkach używane są przede wszystkim klacze sprowadzone z Holandii i Belgii, inseminowane nasieniem ogierów skokowych z najwyższej światowej półki. Potomstwo wpisywane jest do księgi Zangersheide. Do trzeciego roku życia źrebaki pasą się na rozległych łąkach w stadninie rodziców Andrzeja. Potem wracają do Proszówek. Tu następuje weryfikacja ich predyspozycji skokowych. Te, które przejdą pomyślnie wszelkie próby, zaczynają treningi. Pod okiem Alicji nabywają umiejętności pokonywania przeszkód, a także rozpoczynają starty w zawodach. Konie z PROGRESU-u mogą pochwalić się bardzo dobrymi wynikami (między innymi ogier Kandy Progres – Wicemistrz Polski Młodych Koni, Wicechampion Sportowego Championatu Polski Młodych Koni w Olszy). Ośrodek ma też spore sukcesy w uznawaniu ogierów w księdze AES (księgi Anglo European Studbook – AES Stallion Grading). Po uzyskaniu licencji hodowlanej, ogiery dostępne są w ofercie stanówki Ośrodka.
W stajniach w Proszówkach mieszka około trzydziestu wierzchowców należących do Alicji i Andrzeja. Nie brakuje też cudzych klaczy, które przyjeżdżają do inseminacji i wyźrebień. A warunki ku temu mają doskonałe – pięć przestronnych boksów porodowych.
Hodowla to tylko jedna z form działalności PROGRESU, który przede wszystkim ma charakter stricte jeździecki. Prowadzone są tam jazdy rekreacyjne dla osób o różnym poziomie zaawansowania i treningi sportowe. Sama Alicja startuje w zawodach, ma też swoich zawodników. Nieustannie podnosi umiejętności i poszerza wiedzę konsultując się z wybitnymi jeźdźcami klasy Gran Prix. Pomaga też poprawiać dosiad jeżdżącym od dawna, ale popełniającym elementarne błędy. Ma na koncie wyszkolenie kilkuset instruktorów jazdy konnej. Doświadczenie ogromne!
– Lata młodzieńcze spędziłam w Stadninie w Udorzu. Deszcz nie deszcz, śnieżyca nie śnieżyca, a ja rzucałam wszystko i jechałam do stajni, co zajmowało mi – przesiadając się kilka razy – trzy godziny w jedną stronę. Tam było ponad sto koni. Na ilu z nich jeździłam – nie zliczę. Ale zawsze kierowałam się, i do tej pory kieruję, jedną zasadą: pracuję powoli, nie poganiam, nic na siłę.
Kiedy w Stadninie w Udorzu następowały zmiany własnościowe: z państwowej stawała się prywatna, Alicja przeniosła się do podkrakowskiej Stajni Marszowice. Nie tylko miała znacznie bliżej, mogła też korzystać z hali, których wówczas było w kraju tyle, co kot napłakał. Przygotowania do kolejnych zawodów stały się bardziej komfortowe.
– W tym czasie studiowałam, poznałam też Andrzeja. O dziwo jestem z nim po dziś dzień (śmiech). Żartuję, gdyby nie on, nie byłoby naszej firmy, jest jej mózgiem, filarem, zarządcą. I też ma bogate doświadczenie. Z końmi miał do czynienia od urodzenia, jego rodzice prowadzili wówczas Stadninę Połonina liczącą około sześćdziesięciu koni małopolskich oraz szlachetnych półkrwi. To od nich, za wakacyjną pomoc w stajni, dostałam w prezencie ogierka. I tak moje stadko składało się już z dwóch koni. Pierwszego bowiem kupili mi rodzice. To była klacz, pochodziła z Udorza, miała na imię Plantacja i była najtrudniejszą kobyłą, z jaką kiedykolwiek przyszło mi pracować. Z żadnego zwierza nie spadłam tyle razy, co z niej.
Oba konie znalazły swoje miejsce w Proszówkach, gdzie niegdyś mieszkali dziadkowie Alicji.
– Przenieśliśmy się z Andrzejem do kompletnie nowej rzeczywistości: w gospodarstwie po moich dziadkach była tylko stara stajnia oraz dwa hektary ziemi. Na start wystarczyło, ale przecież nam marzyła się hodowla i sport. Plany obligowały do rozbudowy tego miejsca, a zasoby finansowe nie pozwalały na szybką ich realizację. Wszystko robiliśmy sami. Każda zarobiona złotówka szła na rozbudowę ośrodka. W kolejnych latach powstawały nowe stajnie, kryta hala, zadaszona karuzela boksowa oraz profesjonalny parkur kwarcowy.
I tak, krok po kroku zbudowali przystań z wymarzonym stadem i możliwością samorealizacji. Są szczęśliwi, cieszą się z tego do czego doszli, nawet z tego, że prowadzą ośrodek tylko we dwoje, choć chleb to niełatwy. Otrząsnęli się też po traumatycznych przeżyciach: pożar stajni, powódź… Ale nie chcą o tym mówić, choć zapomnieć na pewno nie zapomnieli. Z każdego nieszczęścia próbują wyłuskać coś pozytywnego, coś co mobilizuje i pozwala patrzeć w przyszłość z optymizmem.
– Tym pozytywem są choćby ludzie, którzy nam bezinteresownie pomagali. Okazywali ciepło i wsparcie. I na tym zakończmy. (HNK)