
Magdalena Fabiańska: ekonomistka, specjalistka od public relations, fizjoterapeutka koni; właścicielka folbluta, trzech schroniskowych psów i… jaszczurki.

Koni dosiadała jej ciocia – o tym wiedziała, ale że konie miał wujek, dowiedziała się dopiero niedawno. Jakoś nigdy wcześniej nie zgadali się, choć przecież Magdę ciągnęło do świata wierzchowców od najmłodszych lat. W domu jednak temat nie istniał, może dlatego, że rodzice sądzili, iż jeździectwo to zbyt niebezpieczna rozrywka? Nigdy go nie podejmowali, nawet wówczas, gdy córka zaczynała.
– Żyłam więc marzeniami. Stworzyłam sobie wyidealizowany świat koni, w który tak bardzo chciałam wejść. Z wiekiem jednak co rusz docierały do mnie jakieś informacje, telewizyjne relacje z zawodów zaburzające mój utopijny obraz. Dostrzegałam brak szacunku dla koni, ich przedmiotowe traktowanie, a więc wszystko to, na co się nie godziłam i nie godzę. Uznałam, że skoro tak to ma wyglądać, to ja już tego nie chcę, acz konie jako konie wciąż mnie fascynowały.
I pewnie Magda nie zbliżyłaby się tych zwierząt, gdyby nie przypadek. Kilka lat temu zajmowała się fotografią. Poszukując pleneru do zdjęć, trafiła do podwarszawskiej wolnowybiegowej Stajni Na Kępie. Miejsce już na dzień dobry wydało jej się magiczne, a jeszcze jak zorientowała się, że i ludzie tam ludzcy, do zwierząt mają takie podejście, jakie ona sobie wyśniła, pomyślała, że będzie tam przyjeżdżać, kiedy tylko czas pozwoli.

– Zaczęłam tam bywać sama, potem z moją – wówczas – sześcioletnią córką Emmą (dziś ma lat 11), wiedząc, że i jej się tam spodoba. Uwielbiała nasze domowe zabawy z konikami, a do tych prawdziwych ciągnęło ją, jak mnie, kiedy byłam mała. W stajni zapisałam Emmę najpierw na takie półgodzinne oprowadzanki, potem jazdy na lonży – klasyczna kolej rzeczy. Przyglądałam się fantastycznej szefowej Magdzie, trenerom, instruktorom, ich pracy z końmi, naturalnym metodom, o których jeszcze wtedy nie wiedziałam, że istnieją, że takie noszą miano i coraz bardziej mnie to wciągało. Chciałam poznać wszystko od podszewki. I kiedy patrzyłam na Emmę, jak znakomicie się czuje w tej nowej dla siebie rzeczywistości, pomyślałam, że przecież i ja – choć miałam już swoje lata – mogłabym zacząć jeździć.

I zaczęła. Nie myślała jeszcze wtedy, że jest jej pisany własny koń. A to, że go ma…
– Właścicielka stajni wystawiła na sprzedaż ślązaka i folbluta. Byłam zaskoczona, bo nigdy nie sprzedawała swoich koni. Zadzwoniłam więc z czystej ciekawości, dlaczego, co się stało? I tak od słowa do słowa postanowiłam jednego z nich kupić – siedemnastoletniego folbluta Dyziem zwanego. Znałam go, kilka razy nawet na nim jeździłam, miałam wrażenie – dziś wiem, że się nie myliłam – iż jest między nami chemia, która sprawi, że razem wybierzemy się w fajną podróż.
Dyzio ma już 19 lat; biegał na wyścigach, nieobce mu liczne zwyrodnienia stawów, nie jest to już koń do sportu, ale i jego właścicielka nie ma takich ambicji.

– Zdawałam sobie sprawę, że „żarty się skończyły”, że własny koń, zwłaszcza taki po torze, to dla odpowiedzialnego właściciela wyzwanie, któremu muszą towarzyszyć pokłady wiedzy, której przecież nie miałam. Ledwie Dyzia kupiłam, a już zapisałam się do szkoły na roczny kurs fizjoterapii. Z każdym dniem nauki lepiej go rozumiałam, starałam się i staram zapewnić mu ruch zgodny z biomechaniką i pracy tyle, by była przyjemnością. Na zwierzaka w jego wieku i z tak „niedoskonałą” budową ciała trzeba nadzwyczaj uważać.
Dyzio ze swoją panią często jeżdżą w teren. Oboje to uwielbiają. Między innymi w ten sposób budują swoje relacje. On dzięki tym wypadom nabrał ogromnej pewności siebie, Ona ma satysfakcję, że spora w tym jej zasługa. Stawia na samorozwój jego i swój.
– Jest moim najlepszym przyjacielem, miodem na moje serce. Osiągnęliśmy połączenie. Tworzymy jeden organizm, a to miara bezcenna. Wiem, ile mi dał, w jakim stopniu zmieniłam się ja jako ja.

Własny koń, jak to często bywa, rodzi kolejne pomysły i marzenia.
– Tak! Już takie mam: zamieszkać w głębi lasu ze swoim stadkiem. Ale że konie nie lubią być samotne, muszę dokupić Dyziowi kumpla. Rozglądam się to tu, to tam… Piękny plan mam nadzieję zrealizować w tym roku. I myślę, że będzie podobnie, jak z Dyziulkiem – intuicja, poryw serca, odrobina rozwagi.
Ale też kolejne wyzwanie: dać Dyziowi i temu drugiemu tyle samo miłości. Tego również trzeba się nauczyć. (HNK)