
Jerzy Paszkowski: genetyk, naukowiec, pracował w Szwajcarii, USA, Wielkiej Brytanii. W wieku 67 lat przeszedł na emeryturę i wrócił do Polski. Osiadł na mazowieckiej ojcowiźnie, przejmując po rodzicach gospodarstwo rolne.
To był ostatni moment, by spełnił swoje marzenie nad marzeniami i zaczął jeździć konno. Dotąd, z racji pracy zawodowej na takie przyjemności nie starczało czasu. Miał nawet: siodło, buty, bryczesy… wciąż jednak brakowało tego najważniejszego elementu układanki – zwierza czterokopytnego. Po powrocie do Polski marzenia stały się realne. Hipiczne plany starszego pana wywoływały jednak uśmiech i obawy rodziny, znajomych. Tylko mama biła synowi brawo i w pełni akceptowała ów pomysł. Nic zresztą dziwnego. Sama za młodu była amazonką, jeździła po lasach ze swoim ojcem leśniczym, miała ukochaną klacz. Pomysłowi przyklaskiwał też kolega ze studiów, były dyrektor Stadniny Koni w Białce Marian Pacewski. Podtrzymywał Jerzego Paszkowskiego na duchu. Utwierdzał go w przekonaniu, że da radę amatorsko opanować sztukę jeździecką, choć wiedział, iż ten ma na koncie zaledwie kilka dosiadów na oklep i tyleż samo w siodle.

– Doradzano, bym kupił starszego, spokojnego konia, takiego profesora, który pomoże mi posiąść przynajmniej elementarne umiejętności hipiczne. Ale ja na emeryturze chciałem definitywnie odciąć się od profesorskiego świata, w którym tkwiłem większość zawodowego życia. Profesorowie byli dla mnie przeszłością.
I zrobił pan coś, czego zrobić nie powinien.
– Owszem. Kupiłem trzyletnią nieujeżdżoną, płochliwą małopolankę, Jagodę. Do tego źrebną i po przejściach. Bała się obcych. Kładła uszy. A nie daj Boże, gdy wyczuła od kogoś alkohol – gotowa była zaatakować. Chowana u mnie przez pierwsze miesiące w samotności, czuła się z tym fatalnie. Koń nie może być sam! Niespokojna, nieustannie mnie wypatrywała, a gdy już mnie wypatrzyła, chodziła za mną jak pies. Ktoś mi poradził, żebym sprowadził jej do towarzystwa przynajmniej owcę. Tak też uczyniłem, pożyczając jedną od sąsiada. Wiele nie pomogło, ale trochę.

Nie uwierzę, że udało się panu samemu ją ujeździć. Przygotowanie konia pod siodło wymaga doświadczenia, praktyki, wiedzy…
– Oddałem ją na szkolenie hodowcy, który przygotowuje konie do startów w wyścigach. Dziś wiem, jak takie przygotowanie wygląda: wrzuca się jeźdźca na grzbiet, gaz do dechy i naprzód, ale wtedy nie miałem pojęcia. Z nauk klacz wróciła obeznana z siodłem, ale wiele nie umiała. Wsiąść na nią samemu, na kręcącą się, nie potrafiącą ustać w miejscu, to była nie lada sztuka. Nie pomogło mi nawet kilka lekcji, które wziąłem, by cokolwiek przyswoić u progu mojej jeździeckiej przygody. Na szczęście znająca się na rzeczy znajoma, nauczyła Jagodę pierwszych kroków końskiego savoir-vivre.
Początki waszych relacji – domyślam się – nie były łatwe.
– Robiłem masę błędów, wysyłałem Jagodzie niespójne sygnały, byłem mało delikatny, nie wiedziała, czego od niej chcę. Podłamany budziłem się w nocy, zastanawiałem, czy jednak podołam wyzwaniu. Wiele ryzykownych projektów naukowych realizowałem w życiu, czyżby ten, jakże inny lecz wymarzony, miał być pierwszym, na którym polegnę? Z pomocą przyszła mi najstarsza córka, z którą prowadziłem interesujące rozmowy na temat relacji człowiek-koń. I zacząłem „uczyć się tego konia” analizując jego zachowania i potrzeby. Zmieniłem podejście na bardzo spokojne. Mój spokój przenosił się na Jagodę. Zaufanie między nami rosło w tempie galopującym. Z każdym dniem łagodniała, nasze stosunki stawały się coraz bliższe, a gdy urodziła, wprost przyjacielskie. Pod siodłem była rewelacyjna. Miałem do niej zaufanie na dwieście procent. Cieszyłem się też widząc, jak spełnia się w roli matki.

Urodziła klaczkę.
– Tak. Dałem jej na imię Jalasana, bo musiało być na „J”. Ale wołam na nią Alasana. To na cześć muła, którego zdarzyło mi się dosiadać w Ameryce Południowej. Ujeździła mi ją sąsiadka Olga Broda – świetny fachowiec. Zaliczałem dziennie dwa spacery, jeden na Jagodzie, drugi na Alasanie. Jagodę darzyłem nieograniczonym zaufaniem, na Alasanie muszę uważać, choć w jakimś sensie też o mnie dba. Gdy jedziemy i zadzwoni telefon, zatrzymuje się, bym mógł odebrać; gdy przychodzi esemes, idzie dalej, bo uważa, że wiadomość mogę odczytać po powrocie do stajni.
Jagody już nie ma…
– Dostała porażenia nerwowego, nie mogła jeść, lekarze nie byli w stanie jej pomóc. Obawiałem się najgorszego, nie chciałem jednak, by Alasana została sama. Kupiłem jej do towarzystwa roczną angloarabkę Hajfę. Kilka dni później Jagoda odeszła. To było rok temu. Straszne przeżycie.
Jaka jest Hajfa?
– Pewna siebie, zdominowała Alasanę. Jest nadzwyczaj spokojna. Moje dzieci mówią o niej koń Zen. Zobaczymy jaka będzie pod siodłem, ale na to ma jeszcze czas. Najpierw musi skończyć trzy lata. Na razie nauczyłem ją chodzić na lonży. W przyszłości może zostanie matką, takie plany mam też wobec Alasany. Wydaje mi się, że przynajmniej raz powinny zostać mamami.

Spędza pan z końmi gros czasu.
– Tak, mieszkam tu sam, dzieci za granicą, więc te konie są moimi towarzyszami doli i niedoli. Spacerujemy, jeździmy, a jak mam inną robotę w gospodarstwie, a tej nigdy nie brakuje, to klacze pasą się na bujnych łąkach. Kiedy chcą, idą do stajni. Jak nie idą, a nadchodzi zmierzch, krzyczę na całe gardło: dziewczyny do domu. Mój syn, kiedy usłyszał te nawoływania, zwrócił mi uwagę, że sąsiedzi mogą pomyśleć, że rozkręciłem jakiś podejrzany biznes. Ale ja dalej swoje: dziewczyny do domu, dziewczyny do domu! I tak dzień w dzień. (HNK)