Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

SIOSTRA REHABILITANTKA

Niegdyś zawodnik WKKW, członek Kadry Narodowej, dziś rencista. W weekendy można go spotkać powożącego dwukółką; wierzchem nie pojedzie już nigdy. – Śni o koniach. Śni, że jeździ. Budzi się wtedy taki pogodny – opowiada o Andrzeju Pyrku, Anna, jego serdeczna przyjaciółka.

ANDRZEJ PYREK Z BUNIĄ; FOTO: FAPA-PRESS

Niegdyś zawodnik WKKW, członek Kadry Narodowej, dziś rencista. W weekendy można go spotkać powożącego dwukółką; wierzchem nie pojedzie już nigdy. – Śni o koniach. Śni, że jeździ. Budzi się wtedy taki pogodny – opowiada o Andrzeju Pyrku, Anna, jego serdeczna przyjaciółka.

We francusko-włoskim filmie przygodowym Mandrin (1962) Jean-Paula Le Chanois, pokonywał konno wilcze doły; w jednym z odcinków Psa Cywila (1970) Krzysztofa Szmagiera, wydawał rozkazy przez radiostację przytroczoną do końskiego grzbietu. Na zgrupowaniu w Łącku, m.in. w towarzystwie Józefa Zagora, zwiewał co sił w kopytach przed dzikim dzikiem. Na innym obozie sportowym, o mały włos, a nie zabił majora Henryka Leliwę-Roycewicza, srebrnego olimpijczyka z 1936 roku.
Skakałem treningowo – wspomina Andrzej Pyrek. –  Major Roycewicz stanął tak blisko drągów, że go w ogóle nie widziałem. Dostrzegłem w ostatniej chwili. Za późno. Koń uderzył majora całą swoją masą, ten przewrócił się, a ja zeskoczyłem w galopie spiesząc z pomocą. – Aleś mnie załatwił! – skomentował obolały. Pewnie trudno uwierzyć, ale nic mu się nie stało. Cud!
Cudem było też ocalenie wojskowej stajni „Legii” przed pożarem. Jeden z bardzo znanych kawalerzystów i trenerów, wówczas major, dziś pułkownik, rozkazał wypalenie traw na odkrytej ujeżdżalni.
Rozkaz to rozkaz, podpaliliśmy. Niestety ogień błyskawicznie się rozprzestrzenił. W kilkudziesięciu chłopaków walczyliśmy z żywiołem ponad półtorej godziny. Płomienie udało się zatrzymać dosłownie kilka metrów przed stajnią.
Historii mrożących krew w żyłach przeżył nasz bohater znacznie więcej, choćby ta, gdy w grupie kilku kolegów wybrali się na przejażdżkę. W drodze urządzili zabawę: skoki do rzeki z wysokiego i stromego brzegu. Skakali oczywiście konno. I stało się: jeden z jeźdźców, syn Adama Niedziałkowskiego, dyrektora Państwowego Stada Ogierów w Klikowej, połamał się tak dotkliwie, że o samodzielnym powrocie do domu nie mogło być mowy.

ANDRZEJ PYREK PODCZAS ZAPRZĘGANIA; FOTO: FAPA-PRESS

Zrobiliśmy mu nosze z żerdzi. Zawieszone między dwoma końmi gwarantowały wygodny transport do miasta. Do szpitala odwiozła go już karetka. Mieliśmy pietra, że dyrektor Niedziałkowski zwymyśla nas za te niemądre igraszki, ale rozeszło się po kościach… choć połamanych.
Ze Stadem w Klikowej Andrzej Pyrek związał się, jako mały chłopiec. Vis a vis jego domu w Tarnowie mieściły się biura PSO. Kiedy tylko parkowała tam dyrektorska bryczka, pędził na łeb na szyję, byle z bliska popatrzeć, koni podotykać, nawdychać się ich zapachów. Czyżby, jak to zwykle wśród koniarzy, odezwał się u niego rodzinny pociąg do jeździectwa? Jego wujowie byli ułanami: jeden wachmistrzem, drugi rotmistrzem. Obaj zginęli na początku wojny w tej samej bitwie pod Szczekocinami.
Andrzej, gdy miał siedem lat, któregoś dnia wsiadł na rower i bez niczyjej zgody popedałował trzy i pół kilometra do Klikowej. Tam aż zaniemówił z wrażenia, kiedy to w jednym miejscu zobaczył masę koni. Mógłby pewnie przyglądać się im godzinami, ale niespodziewanie pojawił się Jan Andraszek, ówczesny dyrektor Stada i na moment przerwał pasjonujące obserwacje. Chłopak odważył się spytać:

KONIE JEGO MIŁOŚĆ; FOTO Z ARCHIWUM AP

Dzień dobry; czy mógłbym tu jeździć konno?
– Jeśli uda ci się wycisnąć dynamometr, o widzisz ten, który trzymam w ręku, to będziesz mógł – odrzekł dyrektor będąc pewnym, że to nierealne, by taki brzdąc poradził sobie z urządzeniem wymagającym męskiej krzepy.
Dzieciak chwycił siłomierz; ten nawet nie drgnął. Chłopiec jednak ani myślał się poddawać. Włożył urządzenie między nogi i pomagając sobie rękoma, zadanie wykonał. Zaskoczony dyrektor z uznaniem pokiwał głową:
Spryciarz jesteś, możesz jeździć, tylko przynieś pisemną zgodę rodziców.
Uradowany pobiegł do domu. Cały tydzień marudził mamie, by ta wreszcie złożyła autograf na stosownym dokumencie. Szczęśliwy, z papierkiem w kieszeni, pognał do dyrektora, który wskazał mu nauczyciela oraz terminy zajęć. I tak machina poszła w ruch. Na pierwszej lekcji spadł siedem razy! Na następnych już ani razu, choć wciąż dosiadał kapryśnych ogierów. Z czasem zaczął wyczynowo uprawiać WKKW. Dzięki temu, kiedy wzięli go w kamasze, większą część żołnierskiego żywota mógł spędzić w siodle w Starej Miłosnej, w Wojskowym Klubie Sportowym „Lotnik”. Po odbyciu służby nadal trenował w barwach tegoż Klubu, który od roku 1980 działał już jako Sekcja WKKW CWKS „Legia”. Pyrek sporo startował w kraju i za granicą, miał nawet wystąpić na Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie w roku 1980, ale wypadek z koniem pokrzyżował plany. Poturbowany musiał odpoczywać.
Nie pojechałem na Olimpiadę, nie zdobywałem medali na ważnych zawodach, moje największe osiągnięcie to czwarte miejsce na Mistrzostwach Polski w Książu. Ale nie narzekam, bo najistotniejsze było jeździć, jeździć, jeździć… choć muszę przyznać, że był taki moment, w którym wydawało mi się, iż mam tego dość. Zawiesiłem wtedy toczek na kołku i żyłem beztrosko, jak facet, który nie chce mieć żadnych obowiązków, żadnych ograniczeń. Podróżowałem, chodziłem po górach, pływałem żaglówkami, nurkowałem, byłem ratownikiem WOPR.  Po pół roku zrozumiałem jednak, że tak się nie da; że bez koni to ja już nie umiem funkcjonować, bo w mojej hierarchii wartości one są na pierwszym miejscu. Na drugim zresztą też i dalej też. A po nich długo, długo nie ma nic.
Zapewne pan Andrzej dosiadałby koni do tej pory, a także uczył innych, co przez lata czynił przekazując adeptom sztuki jeździeckiej wiedzę, jaką uzyskał na treningach z majorami Henrykami: Roycewiczem i Sołtysikiem. Niestety nadzwyczaj poważne kłopoty zdrowotne kazały mu zamknąć ten rozdział. Jeden zawał, drugi, cukrzyca, dwa wylewy…

–  DAJŻE MI TO, BO ZARAZ WPADNIEMY DO ROWU; FOTO Z ARCHIWUM AP

Po drugim, ciężkim udarze wrócił ze szpitala w postaci rośliny – wspomina Anna. – Nie mówił, nie ruszał prawą ręką. Siedział w kącie oszołomiony. Nie miałam pomysłu, co robić, jak do niego dotrzeć, jak sprawić, by chciał żyć. Do tego była zima roku 2009, straszny mróz, aura daleka od sprzyjającej. Któregoś dnia jednak, przy minus 26 stopniach, kierowana jakimś instynktem wzięłam sanie i zaprzęgłam do nich ukochaną Andrzejową Bunię. Jego wsadziłam na kozioł, obok usadowiłam mojego syna Wojtka i dałam mu lejce. Powoził nieporadnie, bo nigdy wcześniej tego nie robił. Bunia natychmiast wyczuła, że nie steruje nią jej pan i zaczęła się buntować. Wtedy Andrzej zbudził się niespodziewanie, oczy mu się zaświeciły i przejmując od Wojtka lejce powiedział bardzo wyraźnie: – dajże mi to, bo zaraz wpadniemy do rowu. Od tej chwili Bunia szła spokojnie, posłuszna wszelkim komendom. Niestety trzeba było szybko wracać, bo mróz okrutnie dawał się we znaki, ale najważniejsze, że wróciliśmy z żywym Andrzejem. I wszystko dzięki koniom! Dzięki Buni, o której mawia: „moja siostra rehabilitantka”. Od tamtego dnia znów systematycznie powozi, a z jego rękę jest bez porównania lepiej.
Powozi dwukółką własnej roboty. Zrobił takich siedem.

NO TO „WIO”; FOTO: FAPA-PRESS

Pierwsza była zbyt sztywna, druga za miękka, trzecia źle wyważona. Ta ostatnia jest najlepsza, da się nią nawet przeskakiwać rowy melioracyjne – dziś jednak nie mam już tyle siły, by wariować na koźle. Ale galopem pojadę, a jakże!
Bunia słucha go, jak nikogo, choć to klacz, z którą inni nie potrafili sobie radzić – opowiada Anna. – A mówię o tym nie bez powodu. Andrzej ma w sobie jakąś magiczną umiejętność komunikowania się z końmi. Garną się do niego, szanują, czują przed nim respekt. Moja klacz, kiedy Andrzej był w szpitalu i nie towarzyszył nam podczas jazdy, odmawiała współpracy. A kiedy wrócił i zobaczyła go na trybunie, znów stała się karna, spokojna i otwarta na wszelkie polecenia.
Andrzeja Pyrka lubią nie tylko konie, także ludzie. To dzięki nim znalazł schronienie w „Roleski Ranch”, kiedy życie splatało mu figla i pozbawiło oparcia.
Nikt o mnie tak nie dbał, jak tu dbają. Kasia Roleska, właścicielka, to znakomita dziewczyna, bardzo się lubimy i jestem szczęśliwy, że ją poznałem. A teraz proszę mi wybaczyć, ale czeka na mnie moja „siostra rehabilitantka”, dwudziestoletnia  Bunia. Jesteśmy umówieni na popołudniową przejażdżkę.
Piotr Dzięciołowski

    Print       Email

Jedna odpowiedź do “SIOSTRA REHABILITANTKA”

  1. Geroni pisze:

    Faktycznie,Pan Andrzej to ciepły miły człowiek,podziwiamy i zazdrościmy tej magicznej umiejętności zjednywania sobie tych wspaniałych stworzeń:-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.