Ze wspomnień KRZYSZTOFA KOWALEWSKIEGO:
Kontakty z końmi w filmie miewałem wielokrotnie. Pierwsze, przypadkowe już w szkole teatralnej, gdy wraz z grupą studentów zostaliśmy wynajęci w charakterze statystów do „Krzyżaków” (1960 r.) w reż. Aleksandra Forda. Pamiętam wyjątkowy powrót z planu. Ubłagaliśmy masztalerza, by pozwolił nam stępem pokonać trzykilometrową trasę do stajni. Zgodził się. Z radości chłopcy zapomnieli podciągnąć popręgi i po kolei lądowali pod brzuchami. Chwilę później, już w drodze, przestało być tak śmiesznie. Kilka koni wyczuwając, że zbliża się pora obiadu, poniosło. Któryś z jeździeckich opiekunów przesiadł się wtedy do gazika i jadąc równolegle z pędzącym na przedzie, wrzeszczał w niebogłosy: trzymaj się sk… trzymaj, bo mnie zamkną! Statysta spadł dopiero przed stajnią, dzięki Bogu nic mu się nie stało.
Do nieszczęścia mogło za to dojść w „Polskich drogach” (1976 r.) w reżyserii Janusza Morgensterna. Najpierw jakiś kretyn kazał nam podczas nalotu galopować drogą z porozbijanych płyt betonowych, później inny debil uruchomił ładunki wybuchowe nie w tym miejscu, w którym pierwotnie planowano. Akurat leżeliśmy z Kazimierzem Kaczorem i Karolem Strasburgerem w leju po bombie. Ponad naszymi głowami stały konie. Kiedy za ich zadami nastąpił niespodziewany wybuch, spłoszyły się i przegalopowały po nas. Cud, że wyszliśmy bez szwanku.
(Więcej filmowych historii w zakładce KONIE W FILMIE)