W drodze po Polsce okulał im koń; w drodze po Argentynie okulała ONA. Obie wyprawy przerwali, ale ani myślą rezygnować z następnych. W ramach autorskiego projektu „Z KOPYTA Konno Dookoła Świata”, Monika i Marcin Obałek planują kolejne eskapady po Europie, Ameryce Południowej, Azji oraz Australii.
ONA białostoczanka; jest dziennikarką i fotografem wnętrz.
ON poznaniak; jest specjalistą ds. turystyki, szefem stowarzyszenia „Czysty świat”. Połączyła ich pasja podróżnicza, choć każde z nich połykało bakcyla w innym czasie. Marcin Obałek z końcem 1998 roku pojechał na dwa miesiące do Azji i został tam siedem. Trzy lata spędził też w Ameryce Południowej, zwiedzając kontynent ciągnikiem marki Ursus. Monika Filipiuk odbyła natomiast w 2008 roku samotną, miesięczną podróż po Argentynie i Chile. Obiecała sobie, że wcześniej czy później tam wróci. Nie myślała jednak, że stanie się to tak szybko. Wszystko za sprawą „Smyczyńskich spotkań z podróżami”, którymi zainteresowała się podczas pobytu na Ranczo Smyczyna, gdzie jeździła konno. Poszła posłuchać, o czym wszędobylscy opowiadają, przy okazji poznała głównego organizatora imprezy, Marcina Obałka. Szybko przypadli sobie do gustu, szybko wyznali sobie miłość do Ameryki Południowej, wkrótce także do siebie. To Marcin dowiedziawszy się, że Monika uprawia jeździectwo, zaproponował, ażeby wyruszyli w świat konno. Zdziwiła się, bo koniarz z niego był raczej żaden, jeździł trochę podczas studiów na poznańskiej Woli.
– Podróżowałem pieszo, rowerem, traktorem, samochodem. Konno nigdy. Dlaczego więc nie miałem spróbować?
Monika zapaliła się do pomysłu, zwłaszcza że jej związki z końmi były znacznie silniejsze. Jest koniarą, jak się patrzy: sędzią wkkw i ujeżdżenia, właścicielką trzynastoletniej Filomeny (SP), ma za sobą m.in. cztery lata jazd w Janowie Podlaskim pod kierunkiem Ireneusza Kozłowskiego i kurs instruktorski w Kadynach zaliczony pod okiem Andrzeja Orłosia! Jeździła też w Racocie oraz w Majątku Rogalin. Konie były dla niej od zawsze na pierwszym planie. Już jako mała dziewczynka wszędzie je rysowała, wszędzie ich dosiadała. No może niedosłownie – dosiadała przede wszystkim krzeseł z przytroczonymi strzemionami ze sznurka. Kontakt z prawdziwą kobyłą, zimnokrwistą, miewała u dziadka. Od piątego roku życia nudziła mamę, by ta zapisała ją do szkółki – niestety dzieci nie przyjmowano. Musiała poczekać do trzynastych urodzin. Wtedy zaczęła się na dobre jej jeździecka przygoda.
Bogata „końska” wiedza praktyczna i teoretyczna Moniki stanowiła znakomite dopełnienie atutów Marcina, który po pierwsze miał znacznie większe doświadczenie podróżnicze, pod drugie znał Amerykę Południową i biegle język hiszpański. Wzajemne uzupełnianie okazało się bezcenne już podczas pierwszej argentyńskiej wyprawy, na którą wybrali się po trzech miesiącach znajomości. Monika podpowiadała partnerowi, jak ma się dogadywać kupując dla nich konie, na co ma zwracać uwagę, na co się godzić, na co nie, bo z nią miejscowi w ogóle nie chcieli rozmawiać.
– Kobieta według tubylców nie ma prawa znać się na czymkolwiek, a na koniach to już w ogóle – mówi Monika. – Jak uważałam za stosowne wtrącić trzy grosze, nikt nawet nie kierował wzroku w moją stronę. A wtrącić się chciałam np., gdy handlarz usiłował sprzedać nam stare konie jako młode. Ubijając interes z obcokrajowcami – o czym trzeba wiedzieć – wiek koni spada odwrotnie proporcjonalnie do ceny – ta rośnie w postępie nieznanym nawet przez najbardziej utalentowanych matematyków.
Po długich i nerwowych negocjacjach stali się właścicielami trzech – typowych w Argentynie – niedużych wierzchowców. Pod Marcinem wyglądały jak kucyki. Dla dobra zwierząt więc, każdego dnia inny wierzchowiec wcielał się w rolę bagażowego, inny nosił sporo ważącego Marcina, inny lekką jak piórko Monikę. Dzięki temu konie mniej się męczyły. Niestety z racji wysokiej temperatury były narażone na odparzenia. Nawet grube czapraki z koców nie chroniły wystarczająco.
– Radziliśmy sobie – mówi Marcin – częstymi popasami, a także kilkudniowymi przerwami w drodze. Na szczęście nigdzie nam się nie spieszyło. Dbaliśmy o konie, tak jak nas tego uczono w kraju. Argentyńczycy natomiast całe dnie trzymali wierzchowce pod siodłem, by móc z nich w każdej chwili korzystać. Jeśli okazywało się, że któryś ma rany czy obtarcia na grzbiecie, puszczano go na pastwisko i brano następnego. Rotacja była więc spora; poodparzeniowe blizny widzieliśmy na większości koni.
Monika i Marcin podzielili trasę racjonalnie: dziennie najwyżej czterdzieści kilometrów stępem. Trasa wiodła bezdrożami. Mapa i kompas stanowiły podstawowe wyposażenie. Na ludzi nie było co liczyć i nawet nie dlatego, że czasem przez tydzień nikogo nie widzieli. Nauczyli się, że jeśli nawet kogoś napotkają, to i tak nie ma co pytać o drogę.
– Mówi nam miejscowy – wspomina Monika – że np. wodopój jest dwa kilometry dalej. Jedziemy pięć godzin, a wciąż nie ma. Mówi, bo tak mu się wydaje, to nie jest złośliwość, tylko inne poczucie miary.
Kiedy „nasi” podróżnicy docierali na metę kolejnego etapu, rozbijali obóz, zazwyczaj gdzieś nad rzeką, za wsią. Tamtej nocy było podobnie: konie, jak zwykle zostawili na pastwisku, sami poszli spać. Nocą doszło do awantury między ich wałachem a obcym ogierem, który pojawił się na padoku nie wiadomo skąd. Niestety wałach doznał poważnych obrażeń na grzbiecie. Ogier wbił mu zębiska za kłębem. Koń nie nadawał się ani do transportowania ludzi, ani ekwipunku. Części bagażu podróżnicy musieli się więc pozbyć ruszając w dalszą drogę tylko w dwa konie. Trzeci, „goły”, szedł w charakterze luzaka.
– Trzeba go było jednak wymienić na pełnosprawnego – opowiada Monika. – W jednej z pobliskich wsi kupiliśmy dla mnie cherlawego konika rasy niesprecyzowanej i to zaledwie za sto dolarów – konie są tam bardzo tanie. Okazał się nadzwyczaj spokojny i taki bezwolny. Jak go postawiłam to stał, jak miał iść galopem to galopował, ale sprawiał wrażenie, jakby był gdzie indziej niż my. Coś niesamowitego, pierwszy raz się z takim zwierzakiem zetknęłam. Ruszyliśmy, spisywał się rewelacyjnie, co szczególnie istotne, bo drogę mieliśmy wyjątkowo ciężką. Trzeba było jechać nocą – temperatura w dzień sięgała 46 stopni C. I kiedy tak dreptaliśmy powoli, nagle ów spokojny kuc, jakby wybudził się z hipnozy. Zaczął się płoszyć, choć inne konie zachowywały spokój. Skakał na boki, strzelał z zadu. Gdy dotarliśmy do obozowiska, nie dawał się nawet uwiązać. A to stawał dęba, a to wywracał na grzbiet. Przed kolejnym etapem, z trudem go osiodłałam, a kiedy w południe zatrzymaliśmy się na popas i zdejmowałam mu siodło, niespodziewanie wybił się z czterech nóg w powietrze i lądując wbił mi podkute kopyto w śródstopie.
– Szczęście, że było to w miejscu, gdzie raz na godzinę przejeżdżał jakiś samochód – dopowiada Marcin.
– Samochód samochodem. Najważniejsze, że w miasteczku odległym zaledwie 20 kilometrów mieścił się szpital – mówi Monika. – Mało tego, szpital z czynnym aparatem rentgenowskim Lekarka zrobiła mi prześwietlenie: złamanie z przemieszczeniem widoczne było gołym okiem. Pani przyjdzie za dwa dni – usłyszałam. Przyszłam, a właściwie doczołgałam się z bolącą, obłożoną lodem nogą. Założyli mi gips… bez nastawiania kości. – Teraz niech pani sobie radzi sama – powiedzieli na do widzenia. No to sobie poradziłam zdobywając dwie drewniane kule – takie niczym z przedwojennego filmu – i zatrzymując się na kilka dni u znajomych. Po tygodniu wyruszyliśmy w dalszą trasę, do Patagonii… kilka tysięcy kilometrów(!) by „odwiedzić” Ursusa, którego Marcin tam zaparkował. Oczywiście o wędrówce w siodle nie było mowy; wyruszyliśmy autostopem. Gips nosiłam półtora miesiąca!
Konie zostawili u przyjaciół, a niepoczytalnego kuca-wariata sprzedali… rzeźnikowi. Nie, nie na mięso, do wozu. Tak zakończyła się ich konna wyprawa. Przemierzyli znacznie krótszą drogę, niż planowali: tysiąc kilometrów. Podobnie było z rajdem po Polsce – z powodu kontuzji konia Marcina, ograniczyli ją do siedmiuset.
– Na rodzimy grunt jeszcze wrócimy – zapewnia Monika – zamierzamy wyznaczyć szlak łączący Wielkopolskę z Podlasiem. Prywata! To dla podkreślenia naszych związków z Białymstokiem i Poznaniem.
W tej chwili małżonkowie zwolnili podróżnicze tempo, jako że sporo czasu zabiera im opieka nad dwuipółletnią Lenką oraz roczną Bereniką. Nieocenioną pomoc świadczą dziadkowie, dzięki którym rodzice mogą przynajmniej na krótko wyruszyć w świat. Właśnie wrócili z konnej wędrówki po Kirgizji. Lekko nie było, bo wybrali sobie taki kraj, którego powierzchnię zajmują w ponad dziewięćdziesięciu procentach góry. Na długo zapamiętają wyczerpujące wspinaczki w siodle, w tym tę na poziom blisko 3600 metrów. Satysfakcja jednak ogromna. Niestety w pamięć zapada nie tylko, co trudne i piękne, także, co bulwersujące, zwłaszcza miłośników zwierząt.
– Wyobraź sobie przydomowe stado zaźrebionych matek ze źrebakami w wieku powyżej trzech miesięcy – opowiada Monika. – Takich par jest w przyjurtowym gospodarstwie przeważnie koło dwudziestu. Maluchy cały dzień stoją na uwiązie pozwalającym im co najwyżej położyć się, w żadnym razie sięgnąć cycka. W ciągu dnia mleka więc nie piją. Pokarm odciągany jest za to przez gospodarzy i to aż pięciokrotnie. Część konsumują sami, część sprzedają turystom. Nigdy nie jest to świeże mleko – takiego nie piją – tylko kumys. Ma więcej wspólnego ze sfermentowanym zsiadłym. Jest smaczne… pod warunkiem, że przed spożyciem nie zajrzysz do beczki, w której powstawało (śmiech).
– Z koni mają też mięso, skóry. Wierzchowce wykorzystują również jako środek transportu, zwłaszcza do kontrolowania i przeganiania stad – wyjaśnia Marcin. – Dosiadają wyłącznie wałachów i ogierów, klacze mają dawać źrebaki i mleko. Wszystkie zwierzęta traktują jednak tak samo – jako źródło pożywienia i odzienia. Nie ma tam przyjaźni z koniem, nikt nie nadaje mu imienia. Koń to „at”. Zaskoczyło nas, że w ogóle się tam nie dba o nie, choć są bardzo drogie, zwłaszcza w stosunku do kirgiskich zarobków: kosztują od półtora do dwóch tysięcy dolarów. Jeśli któryś okuleje, zachoruje lub zostanie ranny, zarzyna się go i zjada.
– Obce to nam zwyczaje – kontynuuje Monika – ale taki jest świat. Poznajemy go i dzielimy się tym, co ciekawe, z naszymi czytelnikami. Z każdej podróży piszemy reportaże i właśnie pod takim kątem planujemy eskapady. To nie są wycieczki turystyczne. Mogłoby się wydawać – ja w każdym razie tak myślałam – że w dobie internetu, właściwie wszystko już powiedziano, napisano, że o wszystkim wszystko wiadomo. Otóż okazuje się, że nie do końca. Przed wyjazdem w 2009 roku do Argentyny, szukałam np. jakichkolwiek informacji o koniach kreolskich. Nie znalazłam. Zdobyliśmy je dopiero na miejscu.
– Konie kreolskie to rdzenna rasa argentyńska powstała na bazie m.in. arabów i andaluzów sprowadzanych podczas konkwisty (hiszpańskie wyprawy zbrojne prowadzone od XV wieku) – mówi Marcin. – Dla autochtonów była to kompletna nowość: nigdy wcześniej nie widzieli człowieka na koniu, sądzili, że jest to istota boska, jeden nierozłączny organizm. Na taki widok klękali i odprawiali modły. Dzięki temu konkwista zbierała tak straszne żniwo, bo przeciwnik okazywał się wyjątkowo łatwym celem. Gdy jednak tubylcy zorientowali się, że hiszpańscy jeźdźcy spadają z koni i giną, zaczęli modyfikować mistyczne teorie. Odważyli się nawet łapać wierzchowce, ale nie wiedząc do końca, co z nimi począć, zjadali je.
Im więcej Hiszpanów ginęło, tym więcej koni biegało wolno. Jedna z teorii głosi, iż najwięcej wierzchowców rozpierzchło się na pampie w pobliżu Buenos Aires, gdzie zaczęły gromadzić się w stada. Z czasem zdziczały. Upłynęło kilkadziesiąt lat nim zainteresowało się nimi ocalałe, najinteligentniejsze i najsprytniejsze z argentyńskich plemion indiańskich, Tehuelche. To oni, otwarci na wszystko, co nowe, zaczęli odławiać dzikie wierzchowce i ujeżdżać je osiągając niemal cyrkowy poziom umiejętności. Podejrzewano nawet, że konie czarują.
– Trochę gorzej poszło im z produkcją prochu do zdobycznych muszkietów – uzupełnia Marcin. – Byli przekonani, że czarny proszek powstaje w efekcie kremacji czarnoskórych niewolników. Już pierwsza próba uzmysłowiła im, jak okrutnie się mylili.
Podobnych historii Monika i Marcin mogą przytaczać setki, a przecież są dopiero na początku podróżniczej drogi. Aż prosi się, by napisali książkę o tym, czego już się dowiedzieli, co zobaczyli, co ich zaskoczyło, co urzekło. By podpowiedzieli też, jakim trzeba być krezusem, ażeby podbijać świat konno?
– Jakim krezusem? – powtarzają niemal chórem, zanosząc się śmiechem. – Na czas wypadu do Argentyny wynajęliśmy nasze mieszkanie, Monika regularnie otrzymywała honoraria za zdjęcia, które miesiącami robiła na zamówienie przed wyjazdem. Na bilety lotnicze uciułaliśmy po dwa i pół tysiąca złotych – nie jest to suma zawrotna. Konie kosztowałyby znacznie więcej, gdybyśmy je wynajęli. Po podróży wierzchowce sprzedaliśmy z niewielką stratą. Stosunkowo najdroższe były siodła wykonane na zamówienie przez miejscowego „artystę”. W przeliczeniu płaciliśmy za nie po tysiąc złotych! Spróbuj kupić za taką cenę w Polsce! W ciągu siedmiomiesięcznej eskapady argentyńskiej wydaliśmy w sumie mniej niż musielibyśmy w tym samym czasie wydać na życie w Białymstoku. Za noclegi zapłaciliśmy trzydzieści(!) złotych. Nieprawdopodobne? A jednak! Nocowaliśmy w hostelu dwa razy, przeważnie zaś w namiocie albo u gospodarzy, którzy nie tylko nie chcieli zapłaty, ale jeszcze nas karmili. Odmowa poczęstunku byłaby z naszej strony sporym nietaktem. Dobrze, że jemy mięso, bo wegetarianin, miałby w Argentynie nie lada kłopot.
– Do naszej podróżniczej skarbonki – dodaje Monika – wrzucamy też pieniądze ze sprzedaży na allegro specjalnej mieszanki ziołowej „Zdrowy koń” dla koni z COPD. Sama ją spreparowałam po konsultacjach z lekarzami. Jest znakomita, co może potwierdzić moja klacz. Przestała kaszleć, chodzi pod siodłem na długie dystanse, galopuje i nie męczy się bardziej od zdrowych koni. Jest w znakomitej formie.
W tak dobrej, że mogła uczestniczyć w pierwszej części krajowej wyprawy. Przygotowuje się do drugiej, a my nie możemy się doczekać, kiedy przeczytamy kolejny reportaż Moniki i Marcina Obałka.
Piotr Dzięciołowski
Monika i Marcin Obałek: współorganizatorzy festiwali podróżniczych: „Festiwalu Podróżników 3 Żywioły” (ostatni weekend sierpnia na zamku w Bolkowie) oraz „TOTUTOTAM”. Działają w Stowarzyszeniu „Czysty Świat”, w ramach którego prowadzą autorskie spotkania podróżnicze m.in. w szkołach i domach kultury. Barwne i arcyciekawe opowieści ilustrują zdjęciami własnego autorstwa; zadawane im pytania nie zostają bez odpowiedzi. Podróżnicze małżeństwo organizuje również rajdy konne – właśnie kompletują grupy na wyprawy po Polsce i przyszłoroczne eskapady po Kirgistanie. Kontakt: +48 796 724 905 oraz +48 608 679 488.