Ten pan nie pasjonuje się sportem. Gdy słyszy, że ktoś wstaje w środku nocy tylko po to, by obejrzeć w telewizji np. walkę bokserską, stuka się w czoło. Gdy natomiast tego pana, mroźną i śnieżną zimą, wybudzi ze snu jasno świecący księżyc, zrywa się z łóżka i wyrusza na kilkugodzinny spacer po lesie. Wtedy w czoło stukają się inni.
– Chce pan zobaczyć moje konie? To parogodzinna wyprawa. Wszystkie są na łąkach, a że ziemi mam dwieście pięćdziesiąt hektarów, to szukaj wiatru w polu – mówi pół żartem, pół serio Jacek Żywiec, ranczer z Korbońca opodal Mławy. – Nigdy nie zamykam koni w stajni, chyba, że któryś zachoruje. Boksy są stale otwarte. Zwierzęta przychodzą, wychodzą, robią to, na co mają ochotę. Stworzyłem im warunki zbliżone do naturalnych. Nawet owies wsypuję im do żłobów rozlokowanych w terenie. Jak któryś się zagapi, jego porcją pożywi się inny. Takie życie, takie reguły wolności.
Wolności nieco jednak ograniczonej. Konie bowiem nie tylko się pasą i relaksują. Większość chodzi pod siodłem. Sam gospodarz dosiada swojego wierzchowca niemal codziennie, by objechać ranczo, skontrolować stan pastucha długości (bagatela) dwunastu kilometrów, upewnić się, czy żadnemu zwierzęciu – w tym kilkudziesięciu sztukom bydła – nie dzieje się nic złego. Na koniach jeżdżą też klienci Stajni Tarpan, której Jacek Żywiec jest właścicielem, a która wchodzi w skład jego gospodarstwa agroturystycznego. Jeżdżą również, stanowiąc silną grupę pod wezwaniem ojca dyrektora, synowie: Mateusz i Dawid.
Obaj są instruktorami. Wraz z tatą oraz kilkoma znajomymi, uczestniczą w rekonstrukcjach historycznych, uatrakcyjniają dziesiątki imprez, demonstrują, jak to się drzewiej szabelką i lancą walczyło, jak z siodła strzelało z łuku, jak w galopie chowało za bokiem konia, by uniknąć wrogiego trafienia. Widzowie podziwiali ich m.in. pod Grunwaldem, ale też podczas Europejskich Dni Bursztynu, na których prezentowali jazdę rydwanem. Oklaski zbierali przy okazji rekonstrukcji Bitwy Warszawskiej w Ossowie. Tam nie byle jaki popis dał Jacek Żywiec, gdy organizatorzy z powodu wysokiego stanu wody odwołali przeprawę na drugi brzeg rzeki. W pełnym rynsztunku przeprawił się więc z koniem sam. Przygód miał zresztą dziesiątki. Niektóre mrożące krew w żyłach. Nigdy nie zapomni, jak gnał saniami zaprzęgniętymi w dwa konie. W pewnym momencie sanki, na jakiejś pryzmie ziemi, wyskoczyły w górę, powożący wypadł – i co prawda nic mu się nie stało, ale konie pogalopowały w stronę wsi. Żywiec był przerażony: już widział zaprzęg tratujący ludzi, śnieg czerwony od krwi, a siebie w więzieniu. Na szczęście kobyły kilkadziesiąt metrów przed wiejskimi zabudowaniami ugrzęzły w zaspie i spokojnie czekały na swojego pana. Ten, gdy wreszcie do nich dotarł topiąc się co chwila w głębokim śniegu, odetchnął z ulgą. Innym razem nogi się pod nim ugięły, gdy konie, którymi powoził poniosły ruchliwą gdańską szosą. Towarzyszący mu jeźdźcy byli przekonani, że się chłop wygłupia; w szampańskich humorach pędzili więc za nim. Konie tymczasem dostawały furii, bo pęknięte elementy uprzęży obijały im kopyta. Mijające auta trąbiły na wiwat, a Żywiec nie miał już sił w rękach, by ściągać lejce. Był niemal pewien, że to ostatnia przygoda w jego życiu. Na szczęście w czym rzecz zorientował się Mateusz, wyprzedził kolumnę i łapiąc jedną z kobył za uzdę, wyhamował zaprzęg.
Dla Żywców nie ma rzeczy niewykonalnych. Z wyzwaniami radzą sobie psychicznie, fizycznie i organizacyjnie. Dysponują sprzętem, umundurowaniem i uzbrojeniem na każdą okazję: ułańską, napoleońską, średniowieczną… Teraz szyją szaty templariuszy. I, jak mają w zwyczaju, pilnują, by detale zawsze były zgodne z historycznymi przekazami. Część ekwipunku zamawiają, część robią sami. Mateusz – student zootechniki – szyje np. ozdoby skórzane, ojciec natomiast – z zawodu narzędziowiec – „produkuje” m.in. lance, kordy i miecze. Dostosowują też we własnym zakresie siodła.
– Jesteśmy wszechstronni, a dzięki temu samowystarczalni – zachwala męskie trio senior Żywców. – Nawet dojazd nam niestraszny. Kiedyś uczestniczyliśmy wyłącznie w pokazach odbywających się w okolicach Mławy, bo wszędzie musieliśmy docierać wierzchem. Najdalej było pod Grunwald – około siedemdziesięciu kilometrów. Od kilku lat mamy już własny transport, w tej chwili przerabiam tira na jedenastokonny koniowóz. Skorzystamy z niego już niebawem, w drodze na kanonizację Jana Pawła II. Z dziewiątką naszych koni jedziemy do Brodnicy, skąd 19 kwietnia, w Wielką Sobotę o godzinie 16, ruszymy do Watykanu wraz z jeźdźcami Bractwa Rycerskiego XXVI Chorągwi Zamku Bratian działającego przy Gminnym Centrum Kultury w Mszanowie i Inowłodzkim Bractwie Rycerskim oraz Grupą Brodnickich Biegaczy. Odwiedzimy Częstochowę, Zwardoń, Bratysławę, Travisio, Ravenne, Asyż i Rzym. Dziennie będziemy pokonywać po dwieście pięćdziesiąt kilometrów, konie po około trzydzieści, więc podołają wyzwaniu bez problemu.
Wyprawa do Watykanu będzie największym, jak dotąd, jeździeckim wydarzeniem w życiu Jacka Żywca. Już jednak planuje kolejną szlakiem poselstwa, jakie król Władysław Jagiełło wyekspediował do papieża po zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem. Papież – jak pisał Jan Długosz w „Kronikach” – wojnę ocenił sprawiedliwą.
Kiedy Jacek Żywiec zaczynał swoją przygodę z końmi, nawet mu się nie śniło, że kiedykolwiek wybierze się w siodle dalej niż parę, paręnaście kilometrów od domu. A tu taki szmat drogi.
– Kiedy zaczynałem, nie śniło mi się nawet, że kiedykolwiek będę miał siodło. W domu, gdzie konie były od zawsze, jeździłem na oklep. Uczył mnie dziadek Józef Żywiec, rocznik 1900 – on to miał życiorys! Podczas pierwszej wojny porwali go carscy żołnierze i zrobili z niego chłopca stajennego. Jakoś udało mu się uciec. Potem walczył pod Piłsudskim, był ranny, a za Polski Ludowej władza uznała go za kułaka, zabrała znaczną część ziemi. Ale konie zostały. Dziadek hodował, podobnie jak okoliczni gospodarze, rasy szlachetne i półszlachetne, najczęściej SP. Taka w tym naszym regionie mławskim była tradycja. Do maszyn polowych zaprzęgano więc po trzy a nawet cztery kobyły. Dziadek dbał o konie i rozpieszczał, jak to rzadko na wsi bywa. Miał do nich zupełnie inny stosunek niż mój ojciec, który rzecz jasna też dbał o zwierzęta, ale traktował je wyłącznie jak gospodarskie narzędzia pracy. Kiedy poszedłem do wojska, sprzedał ostatnią klacz. Kiedy wróciłem, nie konie były mi w głowie. Zakładałem rodzinę, wychowywałem dzieci i budowałem dom. Pracowałem to tu, to tam. Po upadku komuny zająłem się handlem. Wyspecjalizowałem m. in. w sprzedaży rowerów, a z czasem kory ogrodniczej. Przywoziłem ją aż ze Świecia. Sprzedaż kory okazała się najznakomitszym interesem w moim życiu, nie dlatego jednak, że zarobiłem na niej krocie, a dlatego, że zamówienie na nią złożył u mnie proboszcz parafii w Dębsku, ksiądz Sławomir Krasiński. W dniu, którym miałem dostarczyć mu towar, na szosie były straszne korki. Sporo więc się spóźniłem. Najpierw było mi głupio, a potem poczułem się tak szczęśliwy, że nie potrafię tego wyrazić słowami. Wyraźnie niezadowolony ksiądz poprosił, bym szybko wypakował samochód, bo on… spieszy się na lekcję jazdy konnej. Aż się wyprostowywałem z wrażenia. Na dodatek okazało się, że w swojej stajni trzyma dwa wierzchowce gorącokrwiste i dwa hucuły. Na jednym z nich po chwili siedziałem. Umówiłem się zresztą na najbliższą niedzielę, że przyjadę z rodziną. Mój powrót do koni nabrał nieprawdopodobnego tempa. W „Koniu Polskim” przeczytałem o zbliżających się „Dniach Hippiki” na Służewcu; zaraz więc tam pojechałem. Spotkanie z przypadkowym konikiem polskim sprawiło, że odżyły dziecięce marzenia: od najmłodszych lat chciałem mieć konia w typie tarpana. Wkrótce byłem więc w Popielnie, w ośrodku hodowli konia polskiego PAN, gdzie kupiłem ogiera i źrebną klacz. Od Nimby i Bacy zacząłem budować moje wielorasowe stado. Dziś nie wyobrażam sobie nie tylko bycia bez koni, ale życia gdzie indziej. A mówię o tym nie bez powodu. Jako chłopak pragnąłem zamieszkać w Kanadzie, być ranczerem i traperem. Wszystko ziściło się w rodzinnym Korbońcu. To istna Kanada; mam tu lasy, zwierzynę łowną, romantyczne widoki, nawet własną prerię. Jest ranczo, konie, bydło. Marzenia się spełniły.
Piotr Dzięciołowski