Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

ODESZŁA DANUTA SZAFLARSKA

W wieku 102 lat odeszła 19 lutego DANUTA SZAFLARSKA…

11350001szaflarska

DANUTA SZAFLARSKA na próbie spektaklu Artyści dzieciom (1977); foto: FAPA-PRESS/Piotr Dzięciołowski

W wieku 102 lat odeszła 19 lutego 2017 roku wybitna aktorka DANUTA SZAFLARSKA. Spoczęła w miniony wtorek w Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach Wojskowych.

W bogatej karierze zawodowej stykała się z końmi. Oto co mi o nich opowiedziała, gdy zbierałem materiały do książki „Koń mi robił za kołyskę” (PIW 2007). Rozdział nosi tytuł:

PO DAMSKU… W MĘSKIM SIODLE

Jestem treserką. Przygotowuję kolejny numer z końmi. Stoję pośrodku areny, wierzchowce biegają wokół. W pewnym momencie ogarnia mnie przeraźliwa złość, dostaję furii i zaczynam brutalnie bić zwierzęta batem… Spokojnie, to tylko film. Kręciliśmy wtedy Dom bez okien (1962) w reżyserii Stanisława Jędryki, obraz o małym, prowincjonalnym cyrku chylącym się ku upadkowi.

Ujęcie z końmi pamiętam, jakby było wczoraj. Na arenę wprowadzono sześć prześlicznych koników polskich. Okazało się, że trzy z nich są zupełnie dzikie, urodziły się na wolności i stosunkowo niedawno zostały oswojone. Treser przestrzegł mnie, że gdybym niechcący uderzyła  któregoś z nich batem, to może mnie zaatakować.

Sytuacja iście komfortowa! O koniach za dużo nie wiedziałam, bata nigdy w ręku nie trzymałam, a tu jeszcze taka zasadzka! Jak rozróżnić, który jest który, zwłaszcza w galopie? Jeden podobny do drugiego. Dwie krople wody. A czasu na naukę, zaledwie kilka prób! Szczęśliwie udaje mi się opanować cały program.

W końcu zajmujemy miejsca przed kamerą. Ekipie wciąż jednak towarzyszy lęk, czy aby na pewno wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. Bano się o mnie, ubezpieczono na najwyższą stawkę.  Na wszelki wypadek, przy wszystkich wyjściach z areny, ustawiono na straży mężczyzn uzbrojonych w grube drągi. Widok nie nastrajał optymistycznie, nie dodawał otuchy. Dopiero później dowiedziałam się, że chodziło o ewentualne opanowanie zwierząt, gdyby się spłoszyły.

Kiedy nakręciliśmy ostatni dubel, kamień z serca spadł wszystkim. Co jednak przeżyłam, ile straciłam nerwów, tylko ja wiem. Najważniejsze jednak, że ta stresująca przygoda nie zaważyła ani na mojej miłości do koni, ani do cyrku. Tak, tak do cyrku!

O arenie marzyłam od najmłodszych lat. Co prawda nie widziałam się w roli tresera, ale atlety. Jako mała dziewczynka dźwigałam wielkie, ciężkie kamienie, by nabrać choćby w części takiej krzepy, jaką szczycił się niezapomniany, światowej sławy zapaśnik, Zbyszko I, czyli Jan Stanisław Cyganiewicz (1880-1967). Na szczęście mój kulturystyczny pomysł prysł z wiekiem, choć fascynacja cyrkiem pozostała. Z entuzjazmem przyjęłam więc propozycję wystąpienia na arenie w wyjątkowym, charytatywnym spektaklu „Artyści dzieciom” (1978), z którego dochód przeznaczono na budowę Centrum Zdrowia Dziecka. Radość była tym większa, że znów przyszło mi tresować konie, do tego w duecie z niezapomnianym Jerzym Duszyńskim (1917-1978).

Siedem arabów pod naszą szpicrutą chodziło, jak w zegarku. No, ale mieliśmy znakomitych nauczycieli, artystów areny, Ewę i Czesława Kojrów. Po ich lekcjach byłam w stanie wykonać z wierzchowcami każdy cyrkowy numer. Żałowałam, że nie mam uprawnień, by występować w cyrku na co dzień. Szkoda. Może zostałabym gwiazdą areny?

Przyznam jednak, że na początku współpracy z państwem Kojro nie za bardzo wierzyłam, iż osiągniemy taki kunszt, bo okazało się, iż na siedem wierzchowców aż sześć to ogiery(!) Groza. Jakież było jednak nasze z Jurkiem zdziwienie, gdy treser przedstawiając konie, powiedział:

Niebezpieczny jest tylko ten – i wskazał na jedynego w stadzie wałacha. – Z pozostałymi dogadacie się bez kłopotów.

Bez kłopotów w istocie, ale wymagało czasu, byśmy poznali charaktery, wrażliwość każdego z koni i z każdym się zaprzyjaźnili. Jeździliśmy więc z Jerzym na treningi do Szkoły Cyrkowej w Julinku. Trema towarzyszyła nam do ostatniej chwili.

Przedstawienie tymczasem poszło znakomicie. Niestety było to nasze z Jerzym ostatnie wspólne przedsięwzięcie artystyczne. Nieuleczalnie chory, o czym ani on, ani nikt inny nie wiedział, zmarł trzy miesiące po spektaklu. A graliśmy ze sobą tysiące razy, nawet w Warszawskiej premierze (1951) w reżyserii Jana Rybkowskiego, jedynym filmie z moją rolą w siodle.

Dosiadałam tam znakomitego wierzchowca, który nim trafił do szkółki jeździeckiej przeszedł bojowy szlak pod generałem Stanisławem Popławskim, naprawdę Siergiejem Fiodorowiczem Gorochowem (1902 – 1973), wiceministrem obrony i członkiem KC PZPR. Generał generałem, koń za to czystej krwi. Piękny, wysoki, odporny na huk, harmider, zamieszanie. Jednego tylko nie przewidział, że na planie pojawią się kobiety w krynolinach. Boże, jak on się tego bał. W pewnym momencie, i to w czasie ujęcia, spłoszony zaczął cofać. Kompletnie nie wiedziałam, co robić, bo niby skąd miałam wiedzieć? To prawda, że instruował mnie sam rotmistrz Tadeusz Jacobson, ale nawet on w dwie godziny lekcyjne wszystkiego nie mógł przekazać.  I tak dobrze, że na potrzeby filmu nauczyłam się stępować po damsku… w męskim siodle, bo innego nie było.

Wypadło nienajgorzej. Rotmistrz stwierdził, że mam zadatki na znakomitego jeźdźca, zwłaszcza skoczka i jest gotów uczyć mnie nawet darmo, bylebym tylko sprawiła sobie spodnie i buty. Niestety, nie bardzo było mnie wtedy stać na takie wydatki, choć na dobrą sprawę, gdyby chęci znacznie przewyższały budżet, pewnie jakoś bym sobie poradziła.

Wysłuchał: Piotr Dzięciołowski

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.