Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

GLINIANY DOM A WOKÓŁ WOLNE KONIE

Alina Palichleb: szefowa firmy „SASSEBI”, organizatorka szkoleń związanych tematycznie ze zdrowiem koni, wydawca, lekarka weterynarii, właścicielka siedemnastoletniej klaczy Nicorette; mama dwóch córek.

ALINA PALICHLEB; foto FAPA-PRESS

Alina Palichleb: szefowa firmy „SASSEBI”, organizatorka szkoleń związanych tematycznie ze zdrowiem koni, wydawca, lekarka weterynarii, właścicielka siedemnastoletniej klaczy Nicorette; mama dwóch córek.

Urodziła się w Krakowie, ale dzieciństwo spędzała w Zjednoczonych Emiratach Arabskich w miejscowości Ruwais koło Abu Dabi; tam pracował jej ojciec. W trakcie dziewięcioletniego pobytu przyjeżdżała do Polski tylko na wakacje. To właśnie wycieczka do Zakopanego sprawiła, że dziewczynka zainteresowała się w końmi. Ledwie mama posadziła ją w bryczce, a ona poczuła niesamowitą, niewytłumaczalną wprost więź z nieznanymi sobie dotąd zwierzętami. Z żalem więc żegnała wakacje, bo za granicą na bycie z końmi nie miała szans. Oglądała je co najwyżej w telewizji. Dopiero kiedy wróciła na stałe do Krakowa w 1992, zaczęła z rodzicami odwiedzać stajnie, w których mogłaby ewentualnie jeździć. Ale że lat miała niewiele, szefowie ośrodków nie bardzo chcieli jej pozwolić na hipiczną edukację. Na dodatek w stajniach, do których trafiała, nie było kucyków tylko same wielkie koniska. Na prawdziwą przygodę w siodle czekała więc wsłuchując się namiętnie w stukot podków dorożkarskich koni, jaki dochodził z krakowskich uliczek.

Wydawnictwo Aliny Palichleb

– W jednej ze stajni próbowałam sił na klaczy o imieniu Iskra – jejku, jakie ciężkie miała siodło! Mama na skrawku materiału wyhaftowała mi nawet jej imię. Po dziś dzień trzymam tę pamiątkę w memuarze.

W tamtym czasie, by z końmi być każdej wolnej chwili, dziewczynka jeździła na wieś do wujków. W jednym gospodarstwie mieli Kajtka, w drugim Kasztana…

Robocze, bo robocze, ale przecież kochane, jak wszystkie konie! Spędzałam z nimi całe dnie.

Jako kilkunastolatka uprawiała jeździectwo za pracę w stajniach. Stopniowo też krystalizowała swoje plany na przyszłość. Wbrew rodzicom, którzy wymarzyli sobie, by jak oni skończyła politechnikę, wybrała weterynarię na Akademii Rolniczej.

Dziś, jako matka rozumiem ich pragnienia, ale każdy powinien robić to, do czego czuje powołanie. Mam jednak nadzieję, że moja córka nie zajmie się hodowlą pająków w domu (śmiech).

Zaczęła na weterynarii warszawskiej, od drugiego roku studiowała już we Wrocławiu.

Długo brakowało mi takiego profesora z autorytetem, legendą, takiego wykładowcy, z jakim na SGGW w Warszawie mieli zajęcia moi rówieśnicy z innej grupy, z Franciszkiem Kobryńczukiem. Nieprzeciętny dydaktyk, który chcąc studentom ułatwiać naukę z anatomii, pisał wiersze, w których nazwy naczyń krwionośnych rymowały się z nazwami nerwów. Dopiero na czwartym roku wrocławskiej weterynarii poznałam profesora immunologii Wojciecha Nowackiego. To dzięki niemu wpadłam na pomysł organizowania szkoleń dla koniarzy. Namówił mnie, bo wiedział, że nie mogę pogodzić się z tym, jak ludzie traktują konie. I rzecz nie tylko w tym, że np. je biją, źle karmią, nie dopasowują siodeł, nie czyszczą kopyt, nie zapewniają ruchu… Przede wszystkim jakże często nie mają świadomości, że konie muszą żyć w zgodzie ze swoją naturą i w żadnym razie nie należy antropomorfizować ich reakcji. Od koniarza wymagam więc m.in. by umiał konie obserwować, monitorował stan ich zdrowia, postępował wedle ich potrzeb. Nigdy odwrotnie.

Jeszcze na studiach Alina Palichleb poznała Katarzynę Roether vel Tomaszewicz, Polkę mieszkającą w Kalifornii, wówczas, w roku 2003, naszą jedyną licencjonowaną instruktorkę szkoły Monty`ego Roberts`a.

Zaprzyjaźniłyśmy się, zaczęłam organizować szkolenia, które ona prowadziła w Polsce. Pamiętam, jak przygotowywałyśmy pierwsze. Odbywało się we wrocławskim akademiku dla kilkunastu osób. Program zajęć opracowywałam na pożyczonym laptopie, Kasia telefonowała ze Stanów o umówionej godzinie do budki telefonicznej. W ten sposób ustalałyśmy szczegóły i chyba owocnie, bo efekt osiągnęłyśmy, a uczestnicy zajęć byli zadowoleni. Zawiązane wówczas przyjaźnie trwają po dziś dzień. Tylko ja… zawaliłam wtedy sesję i musiałam błagać profesorów o wyznaczenie dodatkowych terminów. Ale dałam radę i ze studiami, i z kolejnymi szkoleniami.

Na koncie ma seminaria z udziałem Joyce Harman specjalistką od medycyny naturalnej akupunktury, Gillian Higgins fachowcem od anatomii i biomechaniki ruchu konia pod kątem treningu, Sue Dyson znawcą tematów związanych z kulawizną. I choć szkolenia przygotowuje nie dla siebie, to przecież sama też korzysta. Pogłębiana wiedza przydaje jej się i w pracy, i w praktycznym podejściu do własnego konia. Kupiła go po pierwszym roku studiów. Klacz ma siedemnaście lat i tyle też jest ze swoją panią. Na imię jej Nicorette po mamie Nikotynie, ale właścicielka woła na nią Czarna.

Z Czarną; foto archiwum domowe AP

– Wiele nas łączy, nie tylko przywiązanie. Jak ja jest czarna i ma arabską krew. Moja mama jest Polką, ojciec Palestyńczykiem. Arabskie pochodzenie podkreślam często, bo nie wolno zapominać o korzeniach. Im wcześniej to sobie uświadamiamy, tym lepiej. Chcę też, by o korzeniach pamiętały moje córki. Dlatego na drugie imiona dałam Nel Jasmin a Gai Leila. Muszą wiedzieć skąd są i co dzieje się w kraju, z którego w jakiejś części się wywodzą. A w Palestynie dzieje się źle. Konflikt z Izraelem znam od podszewki. Wiem, jak jest naprawdę. Mam przy tym świadomość zagrożeń, może tym większą, że w Polsce mieszkam zaledwie 40 kilometrów od Auschwitz. Dzięki mojej polonistce z liceum mam w jednym palcu literaturę czasu wojny. Ale to smutny temat. Odbiegam od naszego zasadniczego, końskiego. Żeby jednak arabski wątek zamknąć jeździeckim akcentem, wspomnę tylko, że moje panieńskie nazwisko to Faris. Analogia z „Farysem na pustyni” Jerzego Kossaka (1886-1955) nieprzypadkowa.

Wydawnictwo Aliny Palichleb

Alina Palichleb przynajmniej na razie nie może wiązać swojej przyszłości z obszarami pustynnymi. Wspólnie z mężem przymierza się do postawienia glinianego domu w gminie Nowy Wiśnicz. W trakcie budowy będzie organizować szkolenia dla podobnych jej entuzjastów natury. A kiedy dom już stanie, staną też wiaty dla koni.

– Bo konie chcą żyć razem w stadzie. Same decydują, gdzie, w którym momencie dnia i nocy chcą się znaleźć. Moje konie będą miały ten wybór.

Piotr Dzięciołowski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.