Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

Z DZIKIM KONIEM TWARZĄ W TWARZ

Piotr Zakrzewski: właściciel znanej w Polsce i na świecie marki „ZAKRZEWSKI BASSES”, miłośnik zwierząt, zwłaszcza koni. Od półtora roku ma swojego American Quarter Horse, na którym jeździ w stylu West. Co ma koń do gitary a gitara do konia? Niby nic. Wystarczy jednak rozejrzeć się wokół, by…

 

W round penie z dzikim ogierem; foto: FAPA-PRESS

Piotr Zakrzewski: właściciel znanej w Polsce i na świecie marki „ZAKRZEWSKI BASSES”, miłośnik zwierząt, zwłaszcza koni. Od półtora roku ma swojego American Quarter Horse, na którym jeździ w stylu West.

Co ma koń do gitary a gitara do konia? Niby nic. Wystarczy jednak rozejrzeć się wokół, by stwierdzić, że coś na rzeczy być musi: tysiące koniarzy, zwłaszcza płci męskiej, jeżdżą wierzchem i grają na gitarach uatrakcyjniając stajenne życie. Niektórzy, jak Piotr Zakrzewski grają też na basie – to już rzadsza umiejętność wśród jeźdźców. On zresztą nie tylko potrafi wydobywać niskie dźwięki, ale sam buduje instrumenty basowe dla znanych muzyków. Na gitarach jego projektu i konstrukcji grają m.in. Piotr Żaczek, Bartłomiej Bartozzi Wojciechowski, Paweł Pańta, Wojciech Mazolewski, a za granicą: Brytyjczyk Janek Gwizdala i Tomoya Ohgaki z Japoni.Na jego bass czeka Andrew Gouche grający m.in. z grupą „ Prince”.

PIOTR ZAKRZEWSKI; foto: FAPA-PRESS

Zakrzewski zaczynał od naprawiania gitar, jednocześnie uczył się je budować w oparciu o fachową literaturę sprowadzaną z USA, bo w Polsce takowej jeszcze nie było. Do tej pory, wraz ze swoim kolegą Brunonem Niewińskim, wyprodukowali w ciągu paru lat kilkadziesiąt instrumentów – każdy inny. Kiedy żartuję, że produkując gitary basowe specjalnie się nie narobią, bo te w przeciwieństwie do klasycznych mają tylko cztery struny, uśmiecha się i wyprowadza mnie z błędu:
Dziś standardowe basy mają po pięć, a nierzadko sześć strun. To już nie tylko, jak kiedyś instrument sekcyjny, towarzyszący, ale i solowy. Tym samym rosną wymagania muzyków. Jeśli chcesz, by kupili właśnie twój bas, musi on być pierwszorzędnej jakości. Ażeby to osiągnąć wykorzystuję na przykład najlepsze gatunki drewna od importowanych: hebanu, palisandru, mahonia po nasz rodzimy, bieszczadzki jawor.
Basowa profesja Piotra Zakrzewskiego to nie tylko praca zawodowa, ale pasja. Należy do tych szczęśliwców, którzy robią to, co lubią i jeszcze na tym zarabiają, a dzięki temu mogą oddawać się innym przyjemnościom np. jeździe konnej. To druga pasja naszego bohatera.

Twarzą w twarz… foto: FAPA-PRESS

Kiedy się narodziła, nie sposób dokładnie określić. Miał 12 lat, gdy z dziećmi sąsiadów w Zalesiu Dolnym, gdzie wówczas mieszkał, dosiadał przez dwa tygodnie pierwszych w swoim życiu koni. Trudno jednak tę przygodę traktować w kategorii profesjonalnej nauki, bardziej zabawy. Na kolejny jeździecki etap czekał blisko dekadę. Trafił do gospodarstwa agroturystycznego w Ełku, tam dali mu konia, powiedzieli, jak go wyczyścić i osiodłać, a potem pozwolili stępować po padoku. Nazajutrz w grupie kilku osób pojechał w teren.
I było cudownie, żadnych ekscesów ze strony koni, żadnych nieprzewidzianych zdarzeń, spokój, natura. Częściej zacząłem jeździć dopiero, gdy konie… opętały mojego ojca, Stanisława Zakrzewskiego, który razem z mamą przeprowadził się spod Warszawy na Mazury i kupił trzy gorącokrwiste trakeny. To pierwsze konie, z których spadałem – zwłaszcza z jednego z nich. Był tak nieprzewidywalny, że potrafił w ułamku sekundy zmienić kierunek. A ja najczęściej wypuszczam się w teren sam. Mówią, że to nierozważne i… niech sobie mówią. Co ja poradzę, że najbardziej lubię być z koniem sam na sam.
Na wierzchowcu dzierżawionym od koleżanki, samotny jeździecścigał się z dzikami, gnał przed siebie na oślep, cieszył się, że ładuje przy okazji akumulatory niezbędne mu do codziennego funkcjonowania. Z perspektywy czasu ocenia jednak to dawne jeździectwo, jako zupełnie nieświadome. Wsiadał i wiśta wio! Dopiero, kiedy poznał znaną trenerkę i zawodniczkę Ewelinę Zoń*, która nauczyła go pracy w siodle, pozwoliła zrozumieć, co to jest biomechanika ruchu, uzmysłowiła mu nie tylko, że zwierzę do niego mówi, ale i co mówi, zaczął analizować każde swoje zachowanie na koniu. Zastanawiał się, czy robiąc „to” osiągnie „tamto”, a robiąc „tamto” osiągnie coś „trzeciego”. Czuł, że wspina się po jeździeckiej drabinie. Od półtora roku ma pierwszego w swoim życiu, własnego konia. To sześcioletni American Quarter Horse, którego systematycznie – pięć razy w tygodniu – dosiada. Często pod okiem Eweliny.

PIOTR ZAKRZEWSKI ze swoim Kingiem (Litle King Pine); foto: FAPA-PRESS

Ewelina w stosunku do każdego jeźdźca, bez względu na jego poziom i talent, bazuje na pozytywnym motywowaniu. Nigdy się nie wyśmiewa, traktuje ucznia serio. Miałem kilku nauczycieli, ale dopiero z Eweliną poczułem, że ona wie, co robi. Wcześniej stykałem się wyłącznie z pseudotrenerami i pseudoinstruktorami, których w klasycznej szkole jeździeckiej jest przerażająco wielu. Nie dziwię się, że ludzie jeżdżą latami i tak mało potrafią. Każdy trening identyczny, w trzech chodach po czworoboku i tak naprawdę żadnego porozumienia z koniem uwzględniającego jego sposób myślenia. Nie tędy droga.

A że nie tędy, że można i trzeba inaczej, uzmysłowił mu również Andrzej Makacewicz w trakcie kilku kursów JNBT. Wiele się od niego nauczył, a wtedy zaczął inaczej patrzeć na konie, rozumiejąc m.in. ich zachowania i odruchy. Dużo też dał mu dwukrotny udział w zajeżdżaniu dzikich ogierów. Ciekawe, co czuje człowiek, który pierwszy raz w życiu znajduje się w round penie sam na sam z wielkim, silnym zwierzęciem mogącym w każdej chwili go stratować, skopać, pogryźć? Tak walczą ogiery o przywództwo w stadzie. Człowiek i koń to też stado.

Odwracałem się, dawałem do zrozumienia, że nie mam zamiaru mu zawadzać… foto: FAPA-PRESS

Co czuje? Respekt, a jeśli mówi, że nie czuje, to mija się z prawdą. Rzecz tylko w tym, że strachu nie może okazać, bo od razu znajdzie się na straconej pozycji. Pamiętam, że kiedy wszedłem do round penu udawałem pewnego siebie, ale zastanawiałem się, co będzie, jak będzie i czy w ogóle będzie. A czy będzie zależało od pierwszego dotyku. Bez tego nic przecież nie da się zrobić. Jeśli ogier nie pozwoliłby się do siebie zbliżyć, to postalibyśmy tak jakiś czas, a potem rozeszli każdy w swoją stronę. Musiałem obmyślić strategię, a pech chciał, że trafiłem na samca wyjątkowo silnego psychicznie, dominującego. Początkowo wyraźnie nie akceptował mojej obecności; odwracałem się więc, unikałem skrzyżowania spojrzeń, dawałem do zrozumienia, że nie mam zamiaru mu zawadzać. Wciąż jednak miałem wrażenie, że próbuję nawiązać kontakt ze ścianą. W pewnym momencie zdecydowałem się sięgnąć po lasso i okazało się to dobrym pomysłem, bo koń zaczął reagować. Po dłuższym czasie dał się w końcu dotknąć. Ależ to było przeżycie. Nie sposób tego ani opisać, ani z niczym porównać. Powiem tylko tyle: stajenne konie, również te, z którymi stykamy się po raz pierwszy, głaszczemy, klepiemy na dzień dobry, nawet jeśli za tym nie przepadają, to akceptują, bo są przyzwyczajone do ludzi. Ja miałem frajdę głaskać, a podczas drugiego kursu zajeżdżania, i to już trzeciego dnia, dosiadać ogiera wyciągniętego z dzikiego stada, który nigdy wcześniej z człowiekiem nie był tête-à-tête. Satysfakcja ogromna!
Wiedza z jednej strony, z drugiej silna osobowość, charyzma, które pomagają w kontaktach ze zwierzętami. To także kwestia określonej wrażliwości, którą może pochwalić się wielu ludzi sztuki, w tym muzycy, choć rzecz jasna nie wszyscy.

Piotr Dzięciołowski
*O Ewelinie Zoń pisaliśmy w tekście „Bo ja kocham spać” (https://hejnakon.pl/?p=15877) – zachęcamy do lektury.

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.