Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

WINA DZIADKA

 

Eugeniusz Kupryś; foto: FAPA-PRESS

Eugeniusz Kupryś: absolwent zootechniki, hodowca arabów i angloarabów; były dyrektor PGR i były prezes Klubu Jeździeckiego LZS w Kostomłotach – podlaskiej wiosce słynącej z jedynej w świecie Neounickiej Parafii Obrządku Bizantyjsko-Słowiańskiego; miejscowości znanej też z książek Ewy Bagłaj. To tam, w entourage’u Kuprysiowej stadniny rozgrywa się akcja jej powieści kierowanych do młodzieży. 

Ilu praktykantów przewinęło się za jego dyrektorowania przez PGR w Kostomłotach, pewnie tylko diabeł wie, ale tamtych dwudziestu dziewczyn nigdy nie zapomni. Uczyły się w ostatniej klasie szkoły rolniczej, miały po jakieś dziewiętnaście lat, on niewiele ponad trzydzieści. Był w siódmym niebie, gdy opiekunka grupy zapytała, czy nie zechciałby zademonstrować przejażdżki w siodle. Do pokazu wybrał przepiękną klacz, która do PGR-u trafiła zaledwie poprzedniego dnia. Nie zdążył jej więc nawet wcześniej dosiąść, ale że w siodle czuł się pewnie, był przekonany, że i tym razem sobie poradzi. Chwilę postępował, pokłusował, w końcu – na co wszyscy czekali – ruszył ostrym galopem. Dziewczyny z wrażenia wstrzymały oddech, a on pędził przed siebie co sił w kopytach… miał jego koń. Kiedy weszli w zakręt, klaczy poplątały się nogi i jak długa runęła na ziemię. Na szczęście ani jej, ani jemu nic się nie stało…

– ... no nic, ale jaki wstyd, jaka plama na honorze – żartuje Eugeniusz Kupryś. – Myślałem, że panienkom zaimponuję, a tu taka kompromitacja.

Okazało się, że klacz nie nadawała się pod siodło z racji defektu tylnych kończyn, o czym nie wiedział, bo niby skąd, skoro nie miał kiedy jej sprawdzić. Wnioski wyciągnął po szkodzie. Od tamtej pory nie wsiada na konia, którego nie jest pewien. Za czasów młodości nie miało znaczenia, czy wierzchowca znał, czy nie. W wieku 18-19 lat, nie mając siodła, zajeżdżał z powodzeniem wiejskie kobyły na oklep. Robił to zresztą intuicyjnie, bo przecież nikt go tego nie uczył. Pierwsze jeździeckie wskazówki – i to już, gdy był dorosły – otrzymał od znanego malarza Macieja Falkiewicza, wówczas właściciela klubu jeździeckiego. To od niego dowiedział się, że piętę „ma trzymać w dół”. Z czasem na tyle wyszlifował swoje umiejętności, że zdał egzamin instruktorski i z powodzeniem edukował innych, a ze swoim nauczycielem-artystą galopował jak równy z równym.

Gospodarz i jego trzy z pięciu koni; foto: FAPA-PRESS

Panowie znali się i przyjaźnili od najmłodszych lat. Eugeniusz Kupryś nigdy nie zapomni, jak któregoś letniego dnia, gdy obaj byli już zaawansowani wiekiem, zadzwonił do niego Falkiewicz i zapytał:

  •  – Słuchaj, w Stadninie w Janowie Podlaskim odbywa się międzynarodowy plener fotograficzny. Czy masz w okolicy stajni jakieś ustronne miejsce, w którym można by porobić zdjęcia?
  •  – Mam – odrzekł zdziwiony takim pytaniem, bo przecież Falkiewicz był u niego nie raz, nie dwa i dobrze wiedział, że takie miejsca są.
  •  – To ja zaraz do ciebie przyjadę ze znajomymi.

Godzinę później przed stajnią w Kostomłotach parkowało kilkanaście aut. Z każdego wysiadło po kilku fotografów, z ostatniego cztery piękne modelki. Wtedy Kupryś domyślił się po co uczestnikom pleneru ustronne miejsce. Panny w skąpych kostiumach dosiadły koni na brzegu rzeki. Kiedy fotografowie wykonali pierwszą serię zdjęć, zawiadujący artystami szef wydał dyspozycję: a teraz dziewczyny ściągamy kostiumy. Chwila moment i modelki pokazały się, jak Bóg je stworzył. Artyści skierowali w ich stronę obiektywy, ale wtedy okazało się, że jedna amazonka gdzieś się zawieruszyła, a wierzchowiec samotnie ruszył przed siebie. Czyżby wpadła do wody, coś się stało? Nic podobnego. Zeskoczyła wystraszona nagim pozowaniem i skryła się w krzakach. Nic dziwnego: miała 16 lat, była wnuczką gospodarza i dołączyła do modelek w przekonaniu, że sesja ograniczy się do zdjęć „ubranych”.

Dobrze, że nie wszyscy odwiedzający państwa Kuprysiów byli tacy „straszni”, bo wnuczka nabawiłaby się nerwicy. A gości w domu nigdy nie brakowało. Bywali tam anonimowi jeźdźcy, ale też znane osoby. Któregoś dnia do drzwi zastukał lekarz z Kodnia, pan Anatol, przyjaciel Włodzimierza Wysockiego. Przywiózł ze sobą matkę pieśniarza, by pokazać jej, jak mieszkają ludzie na polskiej wsi. Nina Maksimowna weszła do domu, rozejrzała się po pokojach, po czym skwitowała:

Zupełnie jak u mojej niewiesti w Paryże.

Ową niewiestą, czyli żoną Wysockiego, była słynna aktorka Marina Vlady. Komplement więc z najwyższej półki. Gospodarze poczuli się niczym mieszkańcy ekskluzywnej dzielnicy w stolicy Francji.

U Kuprysiów bywali też politycy i to nie tylko w celach towarzyskich. Na przykład Józef Oleksy, I sekretarz KW PZPR przyjeżdżał tam m.in. na kontrolę do PGR-u. Wychwalał zresztą dyrektora za każdym razem i nic dziwnego. Gospodarstwo, którym Eugeniusz Kupryś kierował, osiągało bardzo dobre wyniki. Pierwszą i stosunkowo drobną stratę finansową zanotowało dopiero w roku 1998. Niestety wystarczyło, by Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa (obecnie Agencja Nieruchomości Rolnych) zlikwidowała gospodarstwo pozbawiając jednocześnie pracy około stu osób.

– Serce boli. Chciałem wziąć w dzierżawę, ale decydenci nie chcieli dać. Zakład trafił w zupełnie obce, bo zagraniczne ręce. A żal mi było rozstawać się nie tylko dlatego, że przepracowałem tam wiele lat, że lubiłem tę robotę. Rozwiązując ze mną umowę – o ironio – za porozumieniem stron, pozbawiono mnie m.in. stada koni, które wraz z klubem jeździeckim funkcjonowało przy PGR właśnie dzięki mojej inicjatywie. Kiedy nastałem w Kostomłotach, w stajni mieszkały dwie kobyły; kiedy odchodziłem, trzydzieści osiem arabów i angloarabów. Starałem się je odkupić, ale tego też mi Agencja odmówiła. Dziś myślę sobie, że może nawet dobrze, bo własnych miałem wtedy siedemnaście. W sumie byłoby ponad pół setki koni.

Pierwszy z lewej Eugeniusz Kupryś, pierwszy z prawej Ludwik Maciąg; foto archiwum domowe EK

Własne to także araby i angloaraby. Trzy ogiery Gniew, Guliwer, Grom biegały na Służewcu i Partynicach. W 2007 roku dały mu pod względem wygranych szóstą lokatę wśród rodzimych hodowców arabów. Niemały udział miał w tym wszystkim wybitny malarz, profesor Ludwik Maciąg – to on wyszukał przyjacielowi pierwszą arabską klacz, Głowicę, która dała początek Kuprysiowej stadninie.

Hodowca i malarz poznali się na początku lat dziewięćdziesiątych i od razu zaprzyjaźnili. Wspólnym rajdom, Hubertusom, przejażdżkom i dysputom o koniach nie było końca. Profesor opowiadał o swoich przygodach, z przejęciem wsłuchiwał się w te, które miał jego rozmówca. A Eugeniusz Kupryś zaliczył niejedną barwną przejażdżkę.

– Pamiętam był wrzesień. Jechaliśmy z kolegą w dwa konie ścieżką biegnącą wzdłuż rzeki. Woda wysoka, miejscami przykrywała szlak, którym się poruszaliśmy. W pewnym momencie, nie widząc którędy jadę, zboczyłem z drogi i wpadłem z koniem w bagno. Znalazłem się przed wierzchowcem. Ten topiąc się przebierał rozpaczliwie przednimi kopytami. Kolega wrzeszczał przerażony, a ja nic nie mogłem zrobić. Leżałem pod wodą i czekałem kiedy dostanę kopniaka. Naprawdę cud, że koń mnie nie trafił i że w końcu udało nam się złapać grunt. Odetchnąłem wtedy z ulgą, nie mając pojęcia, że to dopiero pierwszy akt przygody. Drugi nastąpił wkrótce: tym razem kolega ze swoim wierzchowcem wpadli w głęboki, podwodny dół. Nerwy okropne; na szczęście im znacznie szybciej udało się wyjść z opresji.

W Kuprysiowej stajni; foto: FAPA-PRESS

Miał też Eugeniusz Kupryś przygodę, która nie zakończyła się happy endem, choć…  zależy, jak na to patrzeć. W zaprzęgu, którym powoził odpiął się orczyk i uderzał konia w nogę. Ten poniósł, doszło do wypadku. Bryczka najechawszy na kamień wywróciła się, pasażerowie wypadli. Żona pana Eugeniusza straciła na chwilę przytomność, on złamał rękę. Z gipsem trudno zajmować się końmi, poszedł więc na przymusowy urlop. I właśnie wtedy odwiedził go Ludwik Maciąg mówiąc: jutro jedziesz ze mną do Londynu na moją i mojego brata wystawę. I tak dzięki orczykowi znalazł się nad Tamizą. Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ręka w każdym razie się zrosła; jej właściciel o kontuzji dawno zapomniał i wciąż jeździ konno, choć już nie tak często, jak niegdyś. Dziś ma pięć koni: dwa araby, dwa angloaraby i od niedawna hucuła. Z hodowlą z prawdziwego zdarzenia skończył, ale konie trzyma, bo mu z nimi raźniej. Zresztą nie wyobraża sobie innego życia. A wszystko przez dziadka, który zaszczepił w nim miłość do koni każąc mu zaprowadzać gospodarskie kobyły na pastwisko, a w drodze dosiadać ich kolejno na oklep. Gdy chłopak poczuł jaka to frajda tak przemierzać dziennie kilka kilometrów wierzchem, a potem jeszcze pławić konie w Bugu, zwyczajnie na ich punkcie oszalał. To szaleństwo wciąż trwa. (jp)

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.