Wybitny aktor Ignacy Gogolewski skończył 17 czerwca 90 lat. Znamy go z setek ról teatralnych, filmowych, także seriali i teatru TV. Na ekranie oglądaliśmy go również jeżdżącego konno. Oto fragment książki „Koń mi robił za kołyskę” wydanej przez Państwowy Instytut Wydawniczy w Warszawie w roku 2003, w której opowiada o swoich hipicznych przygodach.
Gdybym przyszedł na świat w innym czasie to zapewne zacząłbym jeździć konno znacznie wcześniej. Urodziłem się jednak osiem lat przed wojną, kolejne sześć zabrała okupacja, a kiedy nastał pokój, okazało się, że dosiadanie koni nie jest dobrze widziane, a nawet widziane bardzo źle.
Pierwszy galop zaliczyłem więc stosunkowo późno, bo dopiero po szkole aktorskiej. Ale pamiętam moje dziecięce, przypadkowe doświadczenie jeździeckie. Otóż w podwarszawskim Otwocku, gdzie przebywałem, jako mały chłopak, zatrzymywały się polskie i radzieckie oddziały kawalerzystów. Na czas odpoczynku ułani wiązali konie do płotu, a sami szli napić się w miejscowej tawernie. Wtedy ja z kolegami dosiadałem ich wojskowych wierzchowców. Ach, co to była za frajda przynajmniej udawać, że się jeździ. Szybko jednak okazało się, że nawet takie udawanie nie jest zbyt proste. No, bo skąd niby miałem wiedzieć, że przed wspięciem się po strzemieniu trzeba sprawdzić popręg. Śmiechu było… ale zapał pozostał.
Jeździectwa uczyłem się m.in. w Jabłonnie u przesympatycznego majora, niestety nie pomnę jego nazwiska, a później na planach filmowych. Zacząłem od „ Nocy poślubnej” (1958) Erika Blomberga, koprodukcji fińsko – polskiej na podstawie „Napadu na młyn” Emila Zoli, obrazu zapomnianego, choć w doborowej obsadzie. Grała tam m.in. Harriett Anderson. Potem był „Wystrzał” (1965) Jerzego Antczaka, pierwszy polski film telewizyjny, w którym, co prawda nie grałem na koniu, ale że zdjęcia kręciliśmy w Łącku, na brak kontaktu z wierzchowcami nie narzekałem. Trzy lata później, już w siodle, wystąpiłem w „Hrabinie Cosel” (1968) również Antczaka. To właśnie przy okazji tego filmu trafiłem na „Legię” pod skrzydła wyjątkowo wymagających trenerów, Krystyny i Mariana Babireckich. Co to była za szkoła! Dali mi taki wycisk, że do dziś pamiętam. I nie daj Boże spaść, bo kosztowało całe pół litra! Ale, czego się nauczyłem, to moje.
Jakże te umiejętności przydały mi się w „Bolesławie Śmiałym” (1971) Witolda Lesiewicza. Tam to dopiero były jazdy! Pamiętam scenę, kiedy konno w roli Bolesława wyprowadzałem wąwozem moją niewielką drużynę, a z góry spadały na nas płonące pochodnie. Łatwo sobie wyobrazić, jak na to reagowały zwierzęta.
Filmy, w których mogłem jeździć konno, sprawiały mi niesłychaną przyjemność, a jednak kiedyś odmówiłem i to wielkiemu reżyserowi. Otóż Jerzy Hoffman zaproponował mi rolę Bogusława Radziwiłła w „Potopie” (1974). Powiedziałem „nie” właściwie nie bardzo wiedząc, czemu. Bo, że postać niesympatyczna? No w końcu aktor musi mierzyć się z najrozmaitszymi wyzwaniami. Jakiś głos jednak podpowiadał mi, nie bierz tej roli, daj spokój. I nie wziąłem, ale do kina oczywiście poszedłem. Kiedy zobaczyłem znakomity obraz z Leszkiem Teleszyńskim w roli Radziwiłła, jego nieprawdopodobne popisy jeździeckie, to aż przeszedł mnie dreszcz. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że Pan Bóg wiedział, co czyni nie pozwalając mi na udział w tym przedsięwzięciu. Nie podołałbym wyzwaniu, choć przecież w siodle radziłem sobie naprawdę dobrze. Byłem jednak już w wieku, w którym nie powinno się podejmować podobnego ryzyka. No, gdybym jeździł od dziecko to może, może… Tymczasem miałem skończone czterdzieści lat, Leszek szesnaście mniej. Skutki mogły więc okazać się tragiczne. Niech więc Jerzy Hoffman wybaczy mi to jedno jedyne „nie”. Szkoda tylko, że już nigdy potem nie dał mi nawet szansy powiedzieć, choćby jednego jedynego „tak”.
Niestety o roli w siodle, czy to u Hoffmana, czy innego twórcy nie może być już mowy. I wcale nie z racji wieku, a poważnego urazu, którego doznałem w stadninie Moszna. Któregoś dnia pokonywaliśmy tam przeszkody z miejscowym doktorem weterynarii. Zaliczałem wszystkie po kolei. Mój partner żadnej, bo za każdym razem jego koń wyłamywał.
– No cóż, nie popiszę się dziś przed panem – powiedział.
– Ależ możemy się zamienić – zaproponowałem będąc najzupełniej pewien, że przy tak bogatym doświadczeniu bez trudu przywołam wierzchowca do porządku. Niestety, nie udało się. Koń wyłamał, a ja zrobiłem salto i spadłem z impetem na plecy kilka metrów za drągami. Pogotowie, szpital, kule.
Tak zakończyła się moja jeździecka przygoda. Żal, że dziś nie mogę już podziwiać świata z wysokości końskiego grzbietu, a przecież stamtąd wygląda zupełnie inaczej. Ale cieszę się, że taki Daniel Olbrychski w dalszym ciągu szaleje na swoim koniu wprawiając w zachwyt obserwatorów. A ja z łezką w oku wspominam tamte czasy i… towarzyszące mi rekwizyty. Były wyjątkowe. Jeździłem w butach i bryczesach, które uszyto specjalnie dla mnie do roli Witusia w „Skizie” Gabrieli Zapolskiej. Po wypadku zostawiłem je w Stadninie Koni w Mosznej. Miałem świadomość, że już nigdy nie będą mi potrzebne.
Piotr Dzięciołowski