Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

AGA TRZYMAJ! AGA TRZYMAJ!

Agnieszka pochodzi z Kutna, Mateusz z Gostynia pod Poznaniem. Ona absolwentka Politechniki, on zawodowy oficer. Poznali się sześć lat temu przez internet

 

Idziemy na pastwisko; Foto: FAPA-PRESS

Agnieszka pochodzi z Kutna, Mateusz z Gostynia pod Poznaniem. Ona absolwentka Politechniki, on zawodowy oficer. Poznali się sześć lat temu przez internet, gdy Mateusz przebywał na misji pokojowej w Iraku, a Agnieszka prowadziła sklep ze zdrową żywnością. Przez dwa miesiące pisali do siebie na „GG”. Wystarczyło, by zaplanowali wspólną przyszłość.

 

AGNIESZKA i MATEUSZ; foto FAPA-PRESS

Na pytanie, jak było w Iraku? – porucznik odpowiada:

Fajnie!

– Fajnie?

– Tak, bardzo miło wspominam pobyt.

– Nie bał się Pan?

– Jestem żołnierzem. Mam zadanie, to je wykonuję. Nie myślę wtedy o strachu. Zwariowałbym, gdybym się nad tym zastanawiał.

– Pana koledzy wariują. Niejeden z nich wylądował w klinice stresu bojowego. Grażyna Jagielska pisze o tym w książce „Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku”. A Pan opowiada o pobycie w Iraku, jakby spędzał tam urlop.

– Nie potrzebowałem pomocy psychiatrycznej, a byłem na dwóch misjach: w Iraku, a potem na przełomie roku 2011 i 2012 pilotowałem śmigłowce w Afganistanie.

– Nie znalazł się Pan w opresji, nikt do Pana nie strzelał?

– Bezpośrednio nie, atakowane były nasze bazy. W Iraku ostrzelano śmigłowiec kolegi, z którym odbywaliśmy nocą lot patrolowy.

– I żadnych emocji?

– Złość, cholerna złość, bo kiedy chciałem wesprzeć go ogniem, w moim helikopterze nawaliły przyrządy celownicze.

AGNIESZKA-OPTYMISTKA;  Foto: FAPA-PRESS

– A Pani – zwracam się do Agnieszki – bała się o przyszłego męża?

– W jakimś sensie na pewno, stawaliśmy się sobie coraz bliżsi, choć na razie była to znajomość wyłącznie wirtualna. Inaczej traktuje się kogoś, kogo nigdy się nie widziało; inaczej kogoś, kogo się zna i jest się z nim na co dzień. Denerwowałam się, gdy pojechał na misję do Afganistanu, ale wtedy byliśmy już małżeństwem. Wierzyłam jednak, że nic się nie stanie. Jestem urodzoną optymistką, mąż również.

– A co miało się stać? – pół żartem, pół serio pyta porucznik. – Pojechałem tam zimą, a to bardzo bezpieczna pora roku, bo Talibom na mrozie nie chce się walczyć. Przez sześć miesięcy nie działo się więc nic. Nudno, ciemno, bo jak to zimą – zmierzch zapadał wcześnie, a słońca jak na lekarstwo. Doła można w takich warunkach złapać. Do tego tęsknota za Agnieszką. Z każdym dniem większa. Odhaczałem więc dobę po dobie niczym więzień i liczyłem, ile ich jeszcze przede mną.

– Mateusz nudził się, ale był z kolegami, a ja tu siedziałam prawie sama, z mamą, która zamieszkała ze mną na czas jego nieobecności. Ale powtórki nie chcę! Obiecałam sobie, że już nigdy nie puszczę męża na żadną misję, muszą mu wystarczyć kilkudniowe pobyty na poligonach. Z innymi eskapadami koniec i nie chodzi mi jedynie o nerwy i samotność. Jak wyjeżdża, to wszystko spada na mnie. I żeby szło tylko o posprzątanie chałupy i zrobienie zakupów, ale przecież mamy pod opieką cały zwierzyniec: trzy konie, cztery psy, jednego kota; do tego prowadzimy gospodarstwo agroturystyczne.

Stado w komplecie; foto: FAPA-PRESS

– Dobra, dobra, a kto mnie na te konie namówił? – śmieje się Mateusz – Agnieszka wierciła mi dziury w brzuchu przeszło trzy lata. Broniłem się, jak mogłem i to ze strachu.

– Ze strachu? Oficer, który decyduje się na udział w konfliktach zbrojnych ma pietra przed końmi?

– Ma, to znaczy miał. Panicznie bałem się końskich łbów. Przerażała mnie ich wielkość, aż któregoś razu pojechaliśmy na grilla do znajomego, który hodował konie. Weszliśmy do stajni i jeden z wierzchowców stojący za mną, położył swój gigantyczny i ciężki łeb na moim ramieniu. Spojrzałem na niego i pomyślałem: fajny, duży pies! Dlaczego by się z takim nie zakumplować? W jednej chwili zrewidowałem mój stosunek do tych zwierząt i zaakceptowałem końskie pomysły żony.

                                                                   ***

Na pastwisku; foto: FAPA-PRESS

 

Myliłby się jednak ten, kto wyciągnął wniosek, że Agnieszka namawiała męża na konie przez pryzmat własnych, wieloletnich doświadczeń jeździeckich. Nic podobnego! Konie znała, jak Mateusz, tylko z widzenia, zdjęć i westernów. Przygodę w siodle zaczynali więc wspólnie. Najpierw przeszli chrzest na lonży – w ciągu godziny zaliczyli stęp, kłus i galop, ale klasyczny styl nie przypadł im do gustu. Na Rzeszowszczyźnie trafili do Ośrodka Jeździeckiego „Janiowe Wzgórze” i tam zakochali się w dosiadzie westernowym. To jest to! Ameryka! – powtarzali jedno przez drugie. A kiedy wrócili na swoją wieś usytuowaną opodal Tomaszowa Mazowieckiego, wyszukali w pobliżu ośrodek westernu. Tam pod kierunkiem Macieja Mospinka,  instruktora z COLORADO RANCH,  na dobre rozpoczęli jeździecką przygodę. Konie wciągały ich coraz bardziej, coraz częściej wspominali o kupnie wierzchowca; Mateusz postawił boksy. Pierwszy koń, Kontur – mieszanka araba z kucem mongolskim, zawitał w stajni dwa lata temu.

Psiaki są cztery. Dwa zaniedbane wyżły Agnieszka z Mateuszem uratowali wykupując je z pseudohodowli. Foto; FAPA-RESS

Kiedyś był ogierem – opowiada Agnieszka – ale wtedy ludzie bali się do niego zbliżyć. Dlaczego? Nie wiem, podobno to zwierzak po przejściach. Dopiero, gdy trafił do naszego westowego instruktora, dziś przyjaciela domu, zaczął się zmieniać. Kosztowało to oczywiście moc pracy, ale efekty są. Kiedy jednak Kontur przyszedł do nas – przyszedł dosłownie, bo na nim przyjechałam ciągnąc za sobą pożyczonego dla towarzystwa kucyka – szybko okazało się, że zbyt mało umiemy, by się z nim dogadywać. Chciałam do przodu, szedł to tyłu; chciałam do tyłu, w ogóle nie szedł. Co innego jednak zadawać się z koniem w towarzystwie instruktora, co innego samemu. Zaczęłam więc szukać w internecie… instrukcji obsługi konia. Natknęłam się na Jeździectwo Naturalne Bez Tajemnic Andrzeja Makacewicza. Zainteresowały mnie jego naturalne metody pracy, ale sama teoria to zbyt mało, by zrozumieć na czym one polegają. Pojechałam więc na kurs. Byłam zaskoczona, jaki ogrom wiedzy przyjdzie mi opanować. Już na pierwszych zajęciach zrozumiałam, co robię źle w kontakcie z końmi, czym się może skończyć, jeśli pozwalam im na podskubywanie, dlaczego Kontur wpycha się na mnie, gdy  prowadzę go na uwiązie (brak szacunku – wyj. red.). Na te moje nauki Mateusz patrzył sceptycznie.  Kiedy jednak zademonstrowałam mu, jak działają rozmaite ćwiczenia, przekonał się, że warto naturalem zająć się serio i pojechał na kurs razem z Konturem.

ONA jedna, a ich zatrzęsienie – AGNIESZKA na spędzie dzikich ogierów; foto: FAPA-PRESS

Systematyczna i konsekwentna praca, sprawiła, że arabokuc spisuje się już pod siodłem nienagannie – niestety relacje z ziemi wciąż są dalekie od wymarzonych. Lubi dominować, woli, by to jemu okazywano szacunek. Podobnie zachowują się pozostałe konie: dwuletnia quarterka Stipi oraz sześcioletni fryz Bachus.

Stipi ma jeszcze czas na wożenie jeźdźców, przede wszystkim Agnieszki, bo to ona sobie ją sprawiła, ale klacz musi jak najszybciej zostać uświadomiona, że od rządzenia jest w domu ktoś inny. Bachusowi też by się przydał taki wykład… Koń chodzi trochę pod siodłem, ale kupiony był przede wszystkim z myślą o zaprzęgu, którym woziłby młode pary do ołtarza. Ślubów w okolicy niestety jak na lekarstwo, pomysł na interes więc upadł; z kolei rozwodnicy nie kwapią się do wspólnej przejażdżki bryczką w kierunku sądu. A szkoda: może w drodze wycofaliby pozwy!

I mamy problem: raz, że pomysł spełzł na niczym, dwa, że Bachus nie jest koniem, którego łatwo sobie podporządkować. Wbrew zapewnieniom poprzedniego właściciela ani to okaz spokoju, ani koń dobrze ujeżdżony, ani obyty z ruchem drogowym i ulicznym.

Bachus; foto: FAPA-PRESS

Agnieszka zabrała Bachusa na pierwszy kurs JNBT. W trakcie ćwiczeń przeciągnął ją po padoku na siedmiometrowej lince z taką prędkością, że nie wiedziała, co robić.

Jechałam na zelówkach, a Andrzej Makacewicz krzyczał: Aga, trzymaj! Aga trzymaj! No to trzymałam! W końcu udało się szczęśliwie zaparkować. Po powrocie do domu próbowałam z nim pracować, ale szło opornie. Bachus nie tylko był nieposłuszny, ale też niebezpieczny. Kilka razy celował we mnie kopytami. Poprosiłam więc Andrzeja o pomoc. Przyjechał do nas na wieś.

I co, dał mu radę?

Też pytanie! Widział pan konia, któremu Andrzej, by nie podołał. Każdego sobie okręci wokół małego palca. Niestety mnie do takich umiejętności jeszcze bardzo daleko, choć zaliczyłam już trzeci stopień JNBT. Cóż, jestem cichą myszką, nie mam osobowości lidera i dlatego dopóty, dopóki nie zmienię siebie, Bachus nie zmieni się względem mnie. Dlatego z żalem, choć cały czas z nim pracuję i zrobił ogromne postępy, szukamy dla niego nowego domu. Do gospodarstwa agroturystycznego potrzebujemy wierzchowców, których bez obaw będą mogli dosiadać goście.

Agnieszka i Mateusz wiedzą już o koniach znacznie więcej, niż przed trzema laty kiedy zaczynali z nimi swoją przygodę. Nie są pierwszymi, nie są ostatnimi, którzy przekonali się na własnej skórze, że nie każdy wierzchowiec da się każdemu okiełznać, że porywanie się na konie z przypadku, jest trochę jak z motyką na słońce. Ale właśnie dlatego wciąż pogłębiają wiedzę, jeżdżą na zajęcia JNBT nawet jako osoby towarzyszące. Słuchają, obserwują, konsultują spostrzeżenia z bardziej doświadczonymi.

Kontur i Stipi; foto: FAPA-PRESS

Dziś nie popełnimy już takich błędów, jak np. z Bachusem –  nie kupimy konia tylko dlatego, że jest piękny. Mierzymy naszą wiedzę na charakter zwierzęcia. Wierzchowiec, który nie da się nam podporządkować – a tę zależność opanowaliśmy dzięki Andrzejowi Makacewiczowi do perfekcji  –  nie będzie z nami szczęśliwy. Koń czuje się najlepiej, gdy ma swojego guru. A ma, jeśli ufa i darzy szacunkiem. Nad tym pracujemy!

Piotr Dzięciołowski

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.