Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

WRÓCIŁAM NA SWOJĄ DROGĘ

Ewa Jaworska: absolwentka łódzkich szkół i uczelni: Liceum Plastycznego, Policealnego Studium Techniki Teatralnej i Filmowej, Wydziału Tkaniny i Ubioru Akademii Sztuk Pięknych…

 

EWA JAWORSKA; foto: FAPA-PRESS

EWA JAWORSKA; foto: FAPA-PRESS

Ewa Jaworska: absolwentka łódzkich szkół i uczelni: Liceum Plastycznego, Policealnego Studium Techniki Teatralnej i Filmowej, Wydziału Tkaniny i Ubioru Akademii Sztuk Pięknych – specjalność: Projektowanie Biżuterii, magister Psychopedagogiki Wyższej Szkoły Humanistyczno-Ekonomicznej. Rzeźbi i pisze ikony, kilka lat uczyła plastyki w gimnazjum i wiedzy o kulturze w liceum; bliskie są jej zwierzęta, zwłaszcza koty i konie.

Autor: EWA JAWORSKA

Kuhailan i Saklavi; autor: EWA JAWORSKA

Zdecydowana większość artystów plastyków wspomina, jak to od najmłodszych lat nie rozstawała się z ołówkiem i kredkami. Z Ewą Jaworską było inaczej. Nie ciągnęło jej ani do rysowania, ani do malowania. Od małego za to, co raczej ze sztuką ma niewiele wspólnego, darła się w niebogłosy. Nikt nie wiedział dlaczego. Rodzice starali się dociec, ale bez efektów. I zdarzył się cud. Kiedy Ewa skończyła dwa lata, mama przyniosła jej plastelinę. W jednej chwili wrzaski ucichły, dziewczynka zajęła się „produkcją” zwierzątek, które były i są w jej życiu bardzo ważne. Lepiła pieski, kotki i oczywiście konie znane jej przede wszystkim z wakacyjnych pobytów na wsi. Te ostatnie od zawsze robiły na niej wrażenie. Dlaczego? Nie wiadomo. Gdyby ktoś z bliskich jeździł wierzchem, hodował konie, można by snuć teorie, że fascynację przejęła w genach. Ale nie. Podobnie rzecz się ma z jej zainteresowaniem sztuką. W rodzinie nie było tradycji artystycznych. Mało tego, gdy Jaworska zdecydowała się na naukę w liceum plastycznym, rodzice patrzyli na ten wybór nie tylko krzywym okiem, ale stanowczo odradzali:

A co ty będziesz robić po takiej szkole? – pytali z troską.

Pierwszy krok znała: pójdzie na Akademię, pozna tajemnice warsztatu rzeźbiarskiego. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że ogromny zastrzyk wiedzy z tej dziedziny otrzyma także od licealnego wychowawcy, Władysława Kowalczyka, właśnie rzeźbiarza.

Autor: EWA JAWORSKA

Nagroda im. Michała Wierusza-Kowalskiego; autor: EWA JAWORSKA

Przedmiot traktował nadzwyczaj poważnie, wymagał od uczniów wiele, z czego akurat bardzo się cieszyłam. Na zajęciach lepiliśmy jednak głównie w glinie, lepsze prace nauczyciel kwalifikował do odlewów gipsowych, najlepsze do odlewów w brązie, ale tych ostatnich nikt z nas nie doświadczył. I nie dlatego, że nie potrafiliśmy zrobić czegoś bardzo dobrego. Przyczyna banalna: szkoła nie miała pieniędzy na takie wydatki.

Tematem podejmowanych prac były zazwyczaj postaci ludzi.

Koni nikt nie potrzebował. Traktowano je na równi z zachodami słońca nad nadmorską plażą.

Na czas liceum i studiów Jaworska zrezygnowała więc z „końskiej” twórczości.

Musiało mi wystarczyć, że jeżdżę konno. A wszystko dzięki koleżance z klasy, Magdzie Suchorze, zapalonej amazonce. To ona zaraziła mnie jeździectwem. Nawet letnie i zimowe wakacje spędzałyśmy z końmi, uczestnicząc w obozach organizowanych w Stadninie w Ochabach. Nasi znajomi niekoniarze, jak słyszeli, że meldowałyśmy się w stajni o piątej rano, gdy mróz dochodził do minus trzydziestu stopni, pukali się w czoło. Cóż, jak ktoś połknie bakcyla, to już po nim.

Połknąć połknęła, niestety zajęta innymi sprawami, musiała po maturze siodło zawiesić na kołku. Najważniejsze były studia.

– Próbowałam dwa razy dostać się na wydział grafiki i malarstwa, zweryfikować swój talent. Bez powodzenia. Wówczas było to dla mnie przeżycie iście dramatyczne, dziś podchodzę do tego z dystansem. Jako absolwentka liceum byłam z góry skazana na odstrzał. Członkowie komisji egzaminacyjnej nawet nie zajrzeli do mojej teczki, przyjmowali młodych zdolnych, nieskażonych instytucjonalną edukacją. Z kolei do studiów na wydziale rzeźby nawet się nie przymierzałam, choć je sobie wymarzyłam. Ale że nie chciano mnie tam przyjąć choćby na praktyki rzeźbiarskie jeszcze w trakcie nauki liceum, dałam sobie spokój. Profesorowie mieli wyobrażenie, że kobieta, istota drobna i delikatna, nie poradzi sobie fizycznie z rzeźbą. A to nieprawda. Po pierwsze są sposoby i narzędzia, z których korzystają też mężczyźni operując wielkimi klocami drewna czy kamienia, po drugie akurat nas – uczniów liceum – przekonał wychowawca, że nie trzeba wielkiej krzepy, by tworzyć wielkie dzieła. On sam mierzył zaledwie około stu czterdziestu centymetrów wzrostu, a zmagał się z ogromnymi ciężarami.

Autor: EWA JAWORSKA

Dukat; autor: EWA JAWORSKA

Artystka wzięła na przeczekanie, zapisała się do Studium Techniki Teatralnej i Filmowej.

– Tam w dwa lata nauczyłam się więcej niż później przez całe wyższe studia. Gros czasu spędzaliśmy za kulisami Teatru Wielkiego, robiliśmy rekwizyty, dokonywaliśmy renowacji starych. Poznałam techniki warsztatowe, o których nie miałam pojęcia. To wtedy zafascynowałam się ikonami. Wciąż je piszę używając do tego starych, kilkudziesięcioletnich dech nadających im dawny charakter. Tworzenie jednego obrazu zajmuje mi około miesiąca. To misterna robota.

Z pisania ikon utrzymuje się po dziś dzień, choć nie zawsze tak było. Na życie zarabiała m.in. jako nauczycielka plastyki. Najpierw jednak zaczęła studiować zaocznie na ASP.

– Nie chcieli mnie na rzeźbie, poszłam więc na wydział projektowania biżuterii. To w jakimś sensie taka mała forma rzeźbiarska. Studenci innych kierunków wołali na nas „pierścionki”. Po obronie pracy licencjackiej zajmowałam się m.in. konserwacją zabytków – fruwałam po rusztowaniach i dosięgałam tego, czego zwykli śmiertelnicy nie dosięgną nigdy. Zaczęłam też uczyć w szkole. Tam okazało się, że muszę uzupełnić wykształcenie, uzyskać tytuł magistra. W ciągu dwu lat zrobiłam pięcioletnie studia pedagogiczne zdając egzamin za egzaminem. Było ciężko, ale wspominam z satysfakcją. Kompletnie inne odczucia pozostawiła sama praca. Plastyka w szkole – uczyłam w gimnazjum i liceum – to nic innego, jak zapchajdziura. Traktują ją tak nie tylko uczniowie, również nauczyciele innych przedmiotów. Ile razy prosili mnie, żebym zwolniła Basię, Zosię, Józia… na dodatkowe zajęcia np. z matematyki. Wytrzymałam w roli pedagoga cztery lata. W końcu podjęłam decyzję, że poświęcę się ikonom i nic więcej nie będzie  mnie obchodzić.

I tak pewnie tak by się stało, gdyby nie… urodziny. Jak zwykle wspólne: z mamą i siostrą – wszystkie panie spod znaku wagi. Tym razem wyprawiły je w Klubie Jeździeckim Zbyszko pod Łodzią. Ewa Jaworska po raz pierwszy od lat zobaczyła konie. Był rok 2014.

Autor: EWA JAWORSKA

Młody kuc walijski; autor: EWA JAWORSKA

– Zobaczyłam i zaczęłam zastanawiać się, czemu je porzuciłam i czemu przestałam rzeźbić. Dlaczego to, co kiedyś było moją pasją, tak głęboko gdzieś zakopałam? Nie umiałam sobie odpowiedzieć, ale… nazajutrz kupiłam glinę. I tak po latach wróciłam na swoją drogę. No prawie wróciłam (śmiech), bo konie znowu rzeźbię, ale jeszcze ich znowu nie dosiadam. Patrząc z perspektywy, uświadomiłam sobie, że bardzo długo krążyłam wokół rozmaitych aktywności artystycznych, nie wyrażając siebie w pełni. Tymczasem konie w sztuce i w życiu okazały się być sensem mojej egzystencji. Potrzebowałam czasu, by to sobie uzmysłowić. O niektórych ludziach mówi się, że od początku wiadomo, co powinni w życiu robić. Myślę, jestem nawet pewna, że ze mną też tak było. Rozgłaszały to wszem wobec moje dziecięce plastelinowe zwierzątka. Ani na moment nie powinnam więc od nich odchodzić. A że odeszłam? – widać zabrakło mi odwagi, wiary w siebie, determinacji. Dziś wreszcie tworzę w zgodzie z własnym „ja”. Tworzę moje konie!

Patrzenia na nie nauczył ją, choć sam o tym nie wie, Andrzej Novák-Zempliński.

To on mi je zdefiniował swoimi obrazami. Ilekroć się im przyglądam, mam wrażenie, że odrabiam jedyną w swoim rodzaju lekcję. Staram się, by moje konie, wyglądały jak jego. Może kiedyś osiągnę ten kunszt.

Tworząc w technice ceramicznej rzeźby, Ewa Jaworska dodatkowo nadaje rzeźbom koni patyny. Eksperymentuje z barwieniem rdzą i różnymi pigmentami naturalnymi, przedkładając je nad tradycyjne farby i bejce.

Jej prace nie są duże. Wielkość determinuje m.in. miejsce, w którym powstają. Artystka nie ma własnej pracowni. Komponuje w domu, a wypala w „zaprzyjaźnionym” piecu. Rzeźby są lekkie, puste w środku, ale i tak wnoszenie ich i znoszenie z trzeciego piętra starej łódzkiej kamienicy, nie należy do czynności najlżejszych. Ostatnio wyjątkowo się nadźwigała przy okazji wypalania setki statuetek-nagród dla zawodników Warszawsko-Mazowieckiego Związku Jeździeckiego. Każda statuetka powstawała oddzielnie. Nie ma dwóch identycznych. Tym większa ich wartość. A skąd takie zamówienie? Artystka odważyła się zaprezentować swoje konie na III i IV Festiwalu Sztuki Jeździeckiej. Tam ją dostrzeżono, teraz prowadzi rozmowy z kolejnymi zleceniodawcami. Dzięki Festiwalom – jak sama podkreśla – zmieniło się jej d z i ś.

Autor: EWA JAWORSKA

„Konik polski”; autor: EWA JAWORSKA

 

Ale z pisania ikon nie zrezygnowałam i nie zrezygnuję. Czuję, że powinnam je tworzyć, bo ten rodzaj sztuki też silnie odczuwam. Jednego mi szkoda: z moich świętych niewielu jeździło konno. Na szczęście np. w przypadku św. Jerzego udaje mi się łączyć obie moje pasje: hipiczną i ikonopisarską.

Piotr Dzięciołowski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.