Mariusz Krzemiński: aktor teatralny i filmowy; instruktor jeździectwa, kilkunastokrotny medalista Mistrzostw Środowisk Twórczych w konkurencji skoki przez przeszkody. W skokach ze spadochronem… bez medalu.
O sukcesach w Mistrzostwach Środowisk Twórczych mówi z przymrużeniem oka, choć zdobył trzy złote, trzy srebrne i, jeśli dobrze policzył, cztery brązowe medale. W konkursach tych rywalizował jednak z siedmioma, sześcioma, niekiedy nawet tylko pięcioma kolegami-artystami. Aktorów jeżdżących konno teoretycznie mamy w bród, wielu jednak, z racji obowiązków zawodowych, ma zakaz uprawiania sportów ekstremalnych. Wszystko za sprawą wypadku, jaki kilka lat temu wydarzył się odtwórcy głównej roli popularnej telenoweli. Aktor spadł z konia i złamał rękę, czym spowodował niewyobrażalne wprost zamieszanie na planie serialu. Realizatorzy musieli w ciągu niemalże kilku godzin dostosować scenariusz do nowych realiów, przydzielić inne zadania kilkudziesięciu osobom pracującym dzień w dzień przy produkcji filmu. Pieniądze i bałagan ogromne; na dodatek… nie ma teraz komu rywalizować. Nic więc dziwnego, że Mariusz Krzemiński chętniej opowiada o znacznie trudniejszych startach w klasach L i LL w zawodach regionalnych. Uczestniczył w nich kilkanaście razy zdobywając tylko jeden srebrny medal, ale pokonując w konkursie ponad pięćdziesięciu zawodników. Był to – jak mówi – choć w klasie LL, jego największy jeździecki sukces sportowy. Ma za to osiągnięcia organizacyjne:
– W Klubie Jeździeckim Stajnia Wilanów, z którą jestem od lat związany i w której współdzierżawię konia, zorganizowałem pięć edycji zawodów regionalnych Ligi Mazowsza. To naprawdę sukces, że powiodło się, bo kiedy zaczynaliśmy, nikt o nas nie słyszał. Dzięki pracy i zaangażowaniu zaledwie paru osób, powstał elegancki parkur z natryskiem, tak przydatnym w dni upalne. Od władz gminy udawało mi się asygnować na te doroczne zawody po kilkanaście tysięcy złotych dotacji, co przekładało się na bardzo atrakcyjne nagrody dla uczestników. W kolejnych edycjach startowało ponad sto par. Konkursy rozgrywano po dziesięć godzin. Wspaniała przygoda i wspaniałe doświadczenie potwierdzające znaną prawdę: jak się chce, to można. Niestety wszystko ma swój kres: opodal stajni wyrosło osiedle domków jednorodzinnych i tak nas zabudowało, że dziś nie ma mowy o dużych zawodach.
Dobrze więc, że nasz bohater może się też realizować na innej, choc również jeździeckiej płaszczyźnie. Od czasu, kiedy przed paroma laty, na jego drodze pojawiło się Stowarzyszenie Jeździeckie „Szarża” w Kaniach Helenowskich, wciela się w rolę instruktora.
– Instruktora społecznego, acz ze wszelkimi uprawnieniami. Stowarzyszenie jest organizacją non profit i nikt z prowadzących tam zajęcia nie bierze pieniędzy dla siebie. Dochody przeznacza się na utrzymanie koni. Co prawda w sezonie moja stała praca dla stowarzyszenia trwała krótko, ale odbijam sobie to w okresie wakacji na obozach jeździeckich. Obozach organizowanych przez Szarżę wyłącznie dla dorosłych: grupa kilkudziesięciu osób jedzie na Mazury, zaszywa się w lesie, gdzie tylko prąd i woda – żadnych facebooków, internetów, radia, ani telewizji. To dla mnie najwspanialszy i ukochany sposób spędzania wakacji. A jaka frajda z uczenia innych. Podpowiadam, podobnie jak pozostali instruktorzy, nie tylko, jak ma wyglądać prawidłowy dosiad, ale jak konie pielęgnować, utrzymywać w czystości. Opowiadam o zasadach karmienia, przekazuję elementarną wiedzę weterynaryjną, nauczam szeroko pojętej „kultury stajennej” – dziś niestety tak rzadko kultywowanej. Ale na nasze obozy ludzie przyjeżdżają nie tylko, by coraz lepiej galopować i, co niezwykle ważne, uczyć się koni, ale też miło spędzać czas i odpoczywać.. choć nawet w tej materii mają pewne obowiązki: codzienna obecność na ognisku, odśpiewywanie o północy „zdrowia konia” i wznoszenie toastu. W wakacyjnym programie nie brakuje niczego, co szalone i co może wprawić uczestników – przypominam: wyłącznie osoby dorosłe – w radosny nastrój: dyskoteki a`la lata 70-te, podchody, mecze siatkówki, nocne kąpiele w jeziorze, pasowanie na jeźdźca, imprezy ze śpiewami do białego rana. Szarża ma własny śpiewnik – chyba tylko trzy ośrodki jeździeckie w Polsce zgromadziły tak bogaty zbiór konnych przyśpiewek – cywilnych i kawaleryjskich. Jeden turnus to mało, by zapamiętać wszystkie melodie i teksty. Dlatego wielu uczestników gości na obozach po raz kolejny. Kto zresztą raz przyjedzie, ten do nas wraca!
Nowicjuszy, rzecz jasna, również nie brakuje.
– W ciągu trzech, pięciu minut obserwowania relacji z koniem kogos, kogo nie znam, potrafię stwierdzić czy będzie jeźdźcem, czy nie. Wrogiem tego sportu jest bowiem strach. Paniczny uniemożliwia naukę, nie pozwala na swobodę, dzięki której m.in. zachowujemy równowagę. Jeśli jeździec jest spięty, to prędzej czy później zrobi sobie krzywdę. I w tym miejscu, jeżeli mogę, zwrócę się do koleżanek i kolegów instruktorów ze stajni i stajenek rozsianych po całym kraju: gdy trafi nam się kandydat na jeźdźca, po którym widać na pierwszy rzut oka, że nie opanuje lęku, , że boi się koni, dajmy mu do zrozumienia, żeby zrezygnował. To naprawdę niebezpieczne hobby, łatwo o kontuzję, a im człowiek bardziej się boi, tym skutki mogą być bardziej opłakane. Oczywiście lęk można próbować przezwyciężyć, niestety nie zawsze z powodzeniem. Ja na przykład przeżywam okropny strach w górach, na wysokości. Dla pokonania go… skoczyłem dwa razy z samolotu ze spadochronem. Nic się nie stało, ale zrozumiałem, że z owym strachem nie wygram. Jeśli więc ktoś ma lęk wysokości, nie powinien uprawiać wspinaczki, jeśli ktoś się boi wody, nie powinien żeglować, jeśli ktoś boi się koni… Nie wszystko jest dla wszystkich.
Uświadomienie komukolwiek, że nie nadaje się do tej czy innej bajki wymaga taktu.
– Bezwzględnie. My, instruktorzy, powinniśmy świecić przykładem nie tylko w siodle. Mamy być kulturalni, kompetentni oraz umieć przekazywać wszelkie treści w sposób przystępny, dopieszczać, zachęcać jeźdźców, w żadnym razie dołować. Nie wolno nam wyśmiewać się nawet wtedy, gdy podopieczny zrobi coś, co zwala z nóg. Np. jeden z moich uczniów zakładając ogłowie, zapomniał włożyć koniowi kiełzno do pyska (patrz zdjęcie),
drugi, kiedy poleciłem „rzucić wodze na szyję”, rzucił, tyle że na swoją; trzeci, kiedy usłyszał „wyrzucamy strzemiona”, zaczął odpinać puśliska; czwarty… Jasne, w takiej sytuacji można się uśmiechnąć, ale nigdy kpić!
O instruktorze Mariuszu mawiają, że ma wyjątkowy talent pedagogiczny i tzw. kindersztubę. Nie tylko znakomicie uczy, ale jest ponoć w relacjach z uczniami nadzwyczaj sympatyczny. Te atuty spostrzegło nawet kilkuletnie dziecko przypatrujące się lekcjom w siodle udzielanym przez Mariusza Krzemińskiego jego mamusi; uznało za stosowne podzielić się odczuciami z nauczycielem:
– Z pana to prawdziwy DŻENMENEL, panie Mariuszu. Dziękuję.
Piotr Dzięciołowski