Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

KAŻDA KRESKA MUSI BYĆ NA SWOIM MIEJSCU

Justyna Jaszczewska: absolwentka Wydziału Rzeźby warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych; dyplom u profesora Jana Bogdana Chmielewskiego (1927-2014).

 

Justyna Jaszczewska; foto: FAPA-PRESS

Justyna Jaszczewska; foto: FAPA-PRESS

Justyna Jaszczewska: absolwentka Wydziału Rzeźby warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych; dyplom u profesora Jana Bogdana Chmielewskiego (1927-2014). Rzeźbi, maluje, rysuje, specjalizuje się w medalierstwie. Od lat dziecięcych związana z końmi.

 

Gdy któryś z jeźdźców zaliczał zrzutkę, to właśnie ją proszono, jako najmłodszą w towarzystwie, by zsiadała z konia i poprawiała przeszkodę. Zeskakiwała wtedy z ulubionej michałowskiej arabki, chwytała za jeden brzeg drąga i kładła go na swoim miejscu. Nim zdążyła czynność powtórzyć z drugim końcem, klacz pyskiem strącała pierwszy. I tak w koło Macieju.

– Im dłużej mi się nie udawało, tym klacz była bardziej z siebie zadowolona. Dowcipnisia, a do mnie mieli wszyscy pretensję, że tak długo to trwa.

A działo się [to] na Służewcu, w klubie jeździeckim, do którego Stanisława i Henryk Jaszczewscy zapisali swoją córkę Justynę, wówczas uczennicę szkoły podstawowej. Dziewczynka trafiła pod skrzydła trenera, zarazem lekarza weterynarii Aleksandra Falewicza (1924-1996), szefa polskich ekip jeździeckich na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie i Meksyku. Kiedy Falewicz opuszczał teren wyścigów, bez jego wiedzy dosiadała na oklep wyścigowych koni, lonżowanych przez dżokejów. Raz za razem spadała, ale nie robiło to na niej żadnego wrażenia.

– Któregoś dnia, gdy przebierałam się do domu, usłyszałam w szatni rozmowę zawodników; mówili o mnie. – Spada i kompletnie się tym nie przejmuje. A to znaczy, że będzie jeździć.

_DSC3681

JUSTYNA JASZCZEWSKA (1)

I jeździła! Startowała nawet w niewielkich konkursach, do których przygotowywał ją Jerzy Grabowski (1928-1975). Potem przyszedł następny trener –  ten dał się jej we znaki, a właściwie ona jemu.

– Siedziałam sobie na wyścigach z książką do fizyki. Nie rozumiałam jakiegoś wzoru, poprosiłam trenera, żeby mi wytłumaczył.

A po co mi fizyka, ja się nie uczyłem i żyję – odrzekł.

I doskonale to widać – zripostowałam, choć przecież wiedziałam, że człowiek to wykształcony. Tak się na mnie za to pyskowanie zezłościł – odezwałam się zresztą w tym stylu nie po raz pierwszy – że wywalił mnie ze Służewca.

Minęły lata, ów pan został dyrektorem znanego w Polsce stada ogierów.

Zaprosił mnie wtedy do siebie, żebym pojeździła na tamtejszych koniach. W jednej z naszych rozmów przyznał: – wtedy na wyścigach nie miałem racji. Jak głupi gówniarz pyskuje, ale ma talent do jazdy, to trener powinien odpuścić. Ucieszyłam się, że to powiedział.

Od czasu rozstania ze stajnią na wyścigach, jeździła w wielu ośrodkach, m.in. na Legii, sporo też w SO w Kwidzynie na młodych ogierach przygotowywanych do startów w steeple-chase.

– Dosiadałam średnio ośmiu koni dziennie. Zaczynałam rano, kończyłam wieczorem. Wykończona! Po tygodniu treningów nie miałam już siły przesiadać się z ogiera na ogiera. Trener Andrzej Orłoś znalazł wyjście: on sam mnie przesadzał z jednego na drugiego.

Korekty przed wystawą; foto: FAPA-PRESS

Korekty przed wystawą; foto: FAPA-PRESS

W Kwidzynie trafiła też na czas, gdy przygotowywali się tam nasi olimpijczycy.

– Pewnego wieczora zabalowali. Mimo okropnego zmęczenia stawili się jednak świtem na treningu, ale tak zmordowani, że nie tylko ledwie trzymali się na nogach, nie bardzo też wiedzieli, co się w ogóle dzieje. Z Małgosią Rożniatowską (aktorką) przewidziałyśmy, że tak będzie i… razem ze stróżem, w miejsce koni członków ekipy, podstawiliśmy im młode ogiery. Maściami były podobne, choć nie do końca. Na szczęście zawodnicy nie zauważyli, wsiedli i pojechali. Ja z nimi. Kiedy dotarliśmy do leśnej ujeżdżalni, Marian Babirecki (1933-1980) poczuł się wyraźnie lepiej. Przyjrzał się wtedy swojemu ogierowi i rzekł zadziwiony: – że ten mój koń przez noc zapomniał, jak się „od łydki cofa”, to jeszcze mógłbym zrozumieć, ale że mu grzywa wyrosła i dostał jakichś kropek na sierści, tego pojąć nie mogę. Niewiele myśląc, uciekłam. Chwilę później już wszyscy wiedzieli, co zrobiłyśmy. Za karę Janek Kowalczyk dorwał Małgosię, wywiózł ją do lasu, zakneblował, przywiązał do drzewa i zostawił. Niestety zapomniał, gdzie to było. Na szczęście uprowadzona pozbyła się knebla i wydała z siebie tak donośny głos – a wrzeszczeć potrafi – że ją usłyszeliśmy. Nikt oczywiście nie miał do nikogo pretensji. Pożartowaliśmy i tyle. A z Janka był zawsze fajny kumpel. Imponował mi szybkością reakcji w nietuzinkowych sytuacjach. Pamiętam, jak karmiłam konie. Jadły z kamiennych żłobów, stały w stanowiskach na uwiązach z łańcuchów. W pewnym momencie jeden zadarł głowę, a moja ręka znalazła się między żłobem i tym grubym łańcuchem. W żaden sposób nie mogłam jej uwolnić. Ból okropny, narobiłam wrzasku, usłyszał mnie Janek, który akurat też był w stajni i ażeby jak najszybciej mi ulżyć, przybiegł do mnie górą… po grzbietach kilkunastu koni. Zmusił mojego, by spuścił głowę i w ten sposób mnie uratował.

Z lotu ptaka; foto: FAPA-PRESS

Z lotu ptaka; foto: FAPA-PRESS

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I dobrze, bo lepiej nie myśleć, co by było z artystyczną przyszłością amazonki, gdyby koń trwale uszkodził jej rękę. Zamiłowanie do sztuki Justyna Jaszczewska przejęła po rodzicach architektach. To dzięki nim, ich uwagom i poradom znakomicie odnalazła się w rysunku.

– Moim osiągnięciem jest tzw. rysunek szkicowy. Oddaję w nim esencję ruchu. Żeby robić to dobrze, trzeba być niebywale dokładnym. Każda kreska musi znaleźć się na swoim miejscu. Ani milimetr bliżej, ani dalej. W twórczości pomaga mi umiejętność jazdy konnej. Wiem, jak konie się ruszają się, jak w tym ruchu wyglądają. Wiele nauczyłam się od Andrzeja Krzyształowicza (1915-1998), słynnego dyrektora stadniny w Janowie Podlaskim. Robił znakomite korekty moich prac. Przyglądał się uważnie i np. mówił: ta noga nie tu, tę drugą nie tak zaznaczyłaś, biodra dobre… Itd. itp. Korzystałam z tych rad niemal w takim samym stopniu, jak z uwag mojego profesora rzeźby Jana Bogdana Chmielewskiego. Ten z kolei powtarzał do znudzenia: patrz na swoje prace z pokorą! No to patrzę.

JUSTYNA JASZCZEWSKA (2)

JUSTYNA JASZCZEWSKA (2)

Równolegle z rzeźbą i rysunkiem Jaszczewska zaczęła malować.

– Chciałam bawić się kolorem. Co prawda tata, jak obejrzał pierwsze moje próby malarskie, stwierdził: dziecko wróć do rzeźby, ale się nie poddawałam. Jednakże po dziś dzień, gdy coś namaluję, najpierw chowam do tapczanu. Zaglądam tam po jakimś czasie i analizuję, czy obraz wart jest pokazania. Jeśli mi się nie podoba, nie poprawiam. Maluję kolejny.

Najchętniej w plenerze. Artystka od dziesięcioleci spędza przeciętnie osiem miesięcy poza domem. Zaczyna tworzyć, gdy robi się ciepło. Przestaje, gdy zaczynają jej marznąć ręce. Na łonie natury powstają nie tylko rysunki i obrazy, także rzeźby. Ile ma ich na koncie – pogubiła się w rachunkach, ale tylko jedna nie budzi jej zastrzeżeń.

– To rzeźba przedstawiająca podnoszącą się z ziemi pumę, która zamierza coś upolować.

Praca wykonana z gliny ceramicznej była wyróżniona i prezentowana na pokonkursowej wystawie w Zachęcie.

Była, ale mnie najbardziej ucieszyła recenzja… owczarka podhalańskiego. Kiedy przywiozłam pumę z Zachęty, to nim wstawiłam do mieszkania, musiałam ją po podróży umyć. Położyłam więc rzeźbę na trawniku i płukałam wodą ze szlaucha. W pewnym momencie pojawił się tam ogromny podhalańczyk. Zobaczywszy pumę zaczął okropnie warczeć; gdy ta nie reagowała, podkulił ogon, wreszcie przeraźliwie zawył, po czym się wycofał. Czemu mnie ta scenka ucieszyła? Bo to dowód, że moja puma jest na tyle sugestywna, iż nawet owczarka może wystraszyć.

Rzeźby przedstawiające inne zwierzęta niż konie, to odskocznia artystki od codzienności. Wierzchowce pozostają głównym motywem jej twórczości. Uwiecznia je w naturze i rywalizujące na arenach sportowych. Ostatnio, z racji częstych wyjazdów na Suwalszczyznę, zafascynował ją jeszcze jeden temat: drzewa.

Są tak różnorodne, tak piękne, tak kolorowe, że nie potrafię się im oprzeć… no chyba, że na horyzoncie pojawia się koń.

Piotr Dzięciołowski

 

 

 

 

 

 

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.