Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

TYLKO SIĘ NIE ODZYWAJ

Dagmarę Sasin fascynuje trening koni rajdowych i biegających na wyścigach.

 

DAGMARA i HORROR; foto: FAPA-PRESS

Dagmara Sasin zawodowo zajmuje się strzyżeniem psów, wolny czas spędza w stajni i to od ósmego roku życia. Fascynuje ją trening koni rajdowych i biegających na wyścigach. Kto wie, czy nie usłyszelibyśmy o niej w relacjach ze służewieckich gonitw, gdyby nie poważna kontuzja, której nabawiła się, nomen omen, w efekcie konnego spotkania z płotem.

Jeździła w kilku stajniach, m.in. w helenowskiej pod Warszawą. Tam poznała zawodniczkę rajdową, Patrycję Bereznowską. To właśnie ona zaproponowała nastoletniej wówczas Dagmarze, by jej pomagała w treningu kilku koni. I tak dziewczyna zaczęła poznawać rajdowe abc; dzień w dzień przemierzać po trzydzieści kilometrów kłusem.

To była dla mnie świetna szkoła, bo uczyłam się czegoś zupełnie nowego, a że nawet dosiad rajdowy jest zupełnie inny niż klasyczny, musiałam przyswoić sobie sporo praktycznych i teoretycznych wiadomości. Czułam, że robię coś fajnego. Był nawet pomysł, bym stanęła na starcie, ale nie chciałam uczestniczyć w zawodach na cudzym koniu. Własnego nie miałam.

DAGMARA i THE BLUE; foto: FAPA-PRESS

I nie ma, choć wciąż o takim marzy. Na razie zadowala się dzierżawą sześcioletniego, gniadego wałacha po torze, The Blue. Koń doznał kontuzji i nie może już ścigać się, ale spacery w terenie służą mu, jak nic. Dagmara zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Nie dość, że piękny, sympatyczny, to jeszcze rosły, a ona lubi wszystko, co duże. Ponadto jego sportowa przeszłość przywołuje jej służewieckie wspomnienia. Pociąg do wyścigów miała od najmłodszych lat. Wraz z przyjaciółką chodziły na tor już jako nastolatki i zbierały stare programy gonitw. Znajdowały w nich odręczne notatki graczy, dzięki którym orientowały się w możliwościach konkretnych koni. Same nie miały o tym zielonego pojęcia. Następnie ustalały porządek i szły do kasy, a że kasjerki nie zwracały uwagi, iż do pełnoletności trochę dziewczynkom brakuje, grały do woli. Trafić, nie trafiły nigdy, ale zabawę miały przednią.

A co się najadłyśmy, tego też nikt nam nie odbierze. Udając bowiem córeczki gości mających zaproszenia na bankiety, wkręcałyśmy się na przepyszną wyżerkę. Palce lizać!

DAGMARA SASIN zwana GUŚKĄ; foto: FAPA-PRESS

Z czasem związek Dagmary z wyścigami przybrał profesjonalny charakter.

Któregoś dnia – był rok 2010 – zadzwoniła do mnie moja koleżanka, Kamila Urbańczyk z pytaniem: słuchaj, dostałam licencję trenera wyścigowego, potrzebuję pracownika; co ty na to? Nie musiała powtarzać dwa razy, już następnego dnia byłam u niej w stajni. W ten sposób, poznając kolejne „abc”, zaczynałam nowy rozdział. Niewątpliwym atutem oferty było to, że Kamila trzymała araby kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. Gdy nie pracowały, spędzały czas na pastwiskach; gdy musiały trenować, chodziły wyłącznie pod siodłem w terenie. Każdy po godzinie dziennie; my cztery razy tyle. Pędząc po okolicznych lasach spotykałyśmy dziki, lisy, sarny oraz rozszczekane psy, zwłaszcza jamniki. Do wiwatu dawali nam też grzybiarze z szeleszczącymi torebkami plastykowymi i mamusie krzyczące z piskiem: o koniki, koniki, jakie śliczne! Konie różnie reagowały; bywało, że ponosiły. Gdy ponoszą na Służewcu, biegają w kółko po torze – da się przeżyć; gdy ponoszą w terenie… toru nie ma. Wtedy przydatna okazuje się, poza typowymi umiejętnościami, jeździecka odporność psychiczna na poziomie ponadprzeciętnym (śmiech).

Praca z końmi wyścigowymi sprawiała Dagmarze satysfakcję i prawdziwą radość. Myślała nawet o karierze dżokejskiej. Niestety w połowie drugiego sezonu odezwała się u niej poważna, odniesiona w wypadku na koniu, kontuzja kręgosłupa.

DAGMARA zwana przez znajomych GUŚKĄ patrzy!; foto: FAPA-PRESS

Nie byłam w stanie jeździć na krótkich strzemionach, a tylko takie umożliwiają koniowi rozwijać pełną prędkość. Moja praca stała się bezsensowna. Musiałam zrezygnować. Było mi okropnie przykro.

Zrezygnowała, ale kontakt z trenerką miała niemal codzienny.  Ta po jakimś czasie pochwaliła się Dagmarze nowym nabytkiem: arabskim ogierkiem. Przy okazji powiedziała, że szuka kogoś, kto pomoże jej w pracy z tym koniem w terenie.  Ni stąd, ni zowąd zapytała: a może ty?

Pomyślałam, że miesiąc, czy nawet dwa dam radę, nic mi nie będzie. Ogierek okazał się nieprzeciętnym wariatem.  Zawsze więc – tak na wszelki wypadek – nosiłam przy sobie komórkę, bo nigdy nie wiedziałam, czy z treningu wrócimy razem, czy osobno.

Planowany na góra dwa miesiące powrót do stajni wyścigowej znacznie się wydłużał i, co nietrudno było przewidzieć, historia powtórzyła się. Ból kręgosłupa stał się nie do wytrzymania. Po roku Dagmara musiała ostatecznie zrezygnować z pracy. Na szczęście inne formy aktywności jeździeckiej nie kolidowały z jej stanem zdrowia. Chętnie więc przystała na propozycję znajomego, by włączyła się do żeńskiej grupy dżygitówki, która miała jeździć z pokazami po całej Polsce. Trenowała zwisy, salta, opanowała na koniu i pod koniem dziesiątki rozmaitych sztuczek – niestety przedsięwzięcie nie wypaliło. Grupa rozpadła się, w jej miejsce powstała historyczna, prezentująca jazdę rzymskich wojowników dosiadających koni w siodłach rogowych, bez strzemion. Dagmara, jako jedyna dziewczyna ze starego składu dała się namówić na bywanie rzymskim żołnierzem. Znowu jednak musiała uczyć się czegoś nowego, co znowu sprawiało jej frajdę. Władała mieczem, rozcinała główki kapusty trzymane w ręku przez kolegę i co najważniejsze, nigdy go nawet nie musnęła ostrzem. Mówi, że to nic takiego, trzeba tylko wprawy. Znacznie gorsze było dla niej odgrywanie mężczyzny. Wkładała ileś czapek, by jej hełm maskowy nie sfrunął z głowy, a na siebie ileś koszul i par spodni, by jednak faceta przypominała. Rzecz jasna nie mogła nikomu wyjawić, że płci jest odmiennej. Szef grupy powtarzał w nieskończoność: tylko się nie odzywaj. No to się nie odzywała. A gdy po pokazach oblegały ją śliczne dziewczyny i pytały: czy możemy sobie z tobą zrobić zdjęcie? machała potakująco głową, ale ostrożnie, by hełm u stóp nie wylądował, bo wówczas zorientowaliby się wszyscy, jaka baba z tego chłopa.

Psy to także miłość Dagmary; foto: FAPA-PRESS

Dla Dagmary nie ma na koniu rzeczy niemożliwych. Podkreśla, że to zasługa pierwszych nauczycieli z wołomińskiej stajni ORSO. To tam nie tylko zdobywała jeździeckie szlify, ale także raczkowała w sztuce zajeżdżania koni.

Z końmi od zawsze było mi po drodze. Gdyby nie bolesna kontuzja, związałabym się z nimi zawodowo. Niestety…

(JP)

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.