Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

PRZEWODNIK DOBRYCH EMOCJI

ANGELIKA SMOKTUNOWICZ domaga się nadania koniom statusu zwierzęcia towarzyszącego. Taka kwalifikacja zakazywałaby ich uboju. – Niestety to walka z wiatrakami, walenie głową w mur, a chciałabym żyć w kraju, w którym koń jest szanowany.

 

ANGELIKA SMOKTUNOWICZ; foto FAPA-PRESS

Angelika Smoktunowicz: architekta wnętrz, absolwentka liceum plastycznego i Wyższej Szkoły Sztuki Projektowania przy Akademii Filmowej w Łodzi, fotomodelka z zamiłowania. Fascynatka koni. Domaga się nadania im statusu zwierzęcia towarzyszącego. Taka kwalifikacja zakazywałaby ich uboju. – Niestety to walka z wiatrakami, walenie głową w mur, a chciałabym żyć w kraju, w którym koń jest szanowany.

– Wielu ludzi nie rozumie koniarzy, że tak ich do koni ciągnie. Tak jak nie potrafią zrozumieć np. alpinistów, których coś gna w góry. Ja rozumiem, choć wyjaśnić to słowem wcale nie jest łatwo. Sport niebezpieczny – prawda. Nietani – prawda. Zajmuje gros czasu – prawda. Ale to fantastyczny sposób na życie. Nawet nie trzeba jeździć, wystarczy z końmi być. Mają coś w sobie tajemniczego i dobrego. Uspokajają, pozwalają znaleźć w ich otoczeniu inny, lepszy świat. Uczą też pokory, dystansu, cierpliwości, radzenia sobie w życiu. Cieszę się, że konie są ważne również dla mojej pięcioletniej córki Leny. Nie wiem, czy ta miłość przetrwa, ale cieszyłabym się, gdyby stało się tak, jak w moim przypadku.

Miłość do koni Angeliki Smoktunowicz narodziła się, gdy kobieta była dzieckiem, miała jakieś cztery, pięć lat. Sąsiad wsadził ją na grzbiet gospodarskiej kobyły i wystarczyło, by o koniach zaczęła myśleć na jawie i we śnie. Ów moment nie tylko doskonale zapamiętała, ale pozwolił jej zdefiniować pojęcie szczęścia, choć wtedy jeszcze nie umiała o tym mówić językiem dorosłych. Na to, by mogła samodzielnie dosiadać koni, musiała poczekać do 15 roku życia. W Białej, wsi, w której się urodziła, wychowywała i po dziś dzień ma tam swój rodzinny dom, powstała szkółka jeździecka. Jako jedna z pierwszych zapisała się na jazdy. Niestety nic nie trwa wiecznie, a w tym wypadku trwało nadzwyczaj krótko. Kłopoty finansowe zmusiły właściciela do zamknięcia stajni już po kilku miesiącach. Konie rozprzedał. Jedne trafiły lepiej, inne gorzej.

Trening z Siwą; foto arch. domowe AS

– Wśród tych koni była klacz, podobno, co zapisano w papierach, kłusak orłowski. Wołaliśmy na nią Siwa, ale naprawdę nazywała się Lajma. Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. Dowiedziałam się, że trafiła do jakiegoś gospodarza na matkę i do roboty w polu. Namówiłam tatę, byśmy tam pojechali. Kiedy ją zobaczyłam, myślałam, że się zapłaczę. Stała zaźrebiona w brudnej oborze z krowami. Była ranna w nogę. Kończyna tak spuchła, że przypominała gabarytami nogę słonia. Okazało się, że nowy właściciel zaprzągł kobyłkę do wozu, a że ta nigdy wcześniej w zaprzęgu nie chodziła, spłoszona pogalopowała na oślep. Wpadła na płot i stało się. Ale jej nowy pan nie myślał wzywać weterynarza. Czekał na źrebaka, liczył, że klacz da radę jeszcze urodzić… Nie mogłam na to patrzeć, nie mogłam się z tym pogodzić, ale nie miałam pojęcia, jak mogę jej pomóc, jak przynajmniej ulżyć w cierpieniu. Rana ropiała, ból musiał być straszny. I wtedy na wysokości zadania stanął mój tata, który co prawda nie miał pieniędzy – rodzicom wówczas się nie przelewało – ale powiedział, że weźmie kredyt i konia odkupi. Właścicielowi zaświeciły się oczy, zwęszył interes, wiedział, że damy mu tyle, ile zażąda. Tata zapłacił za Siwą bajońską sumę, znacznie wyższą niż rzeźna.

Ledwie Siwa trafiła pod opiekę rodziny Smoktunowiczów, natychmiast obejrzał ją lekarz, który przeprowadzając błyskawiczną operację uratował klaczy życie. Z rany wyjął sporej wielkości otorbione drzazgi, zaaplikował antybiotyki. Stan zdrowia Lajmy powoli zaczął się poprawiać. Wkrótce urodziła źrebaka.

– Zdrowego i prześlicznego! Sprzedaliśmy go znajomemu jeźdźcowi.

Mijały miesiące, z nogą było coraz lepiej, w końcu na tyle klacz wydobrzała, że mogła znowu chodzić pod siodłem. Lajma startowała pod Angeliką w amatorskich rajdach, wyprzedzała kłusem galopujące araby, także skakała, nigdy nie wyłamując. Kiedy czuła, że nie da rady przeskoczyć, przeszkodę taranowała. Talentu do skoków nie miała, ale skacząc, była dla jeźdźca bezpieczna. Angelika próbowała też trenować z nią ujeżdżenie. Zajęcia odbywały się na terenie któregoś z pensjonatów.

– Kiedy byłam na studiach, pieniędzy na hotel brakowało. Wygospodarowaliśmy wtedy dla Laimy lokum w przydomowym garażu, a ja zaczęłam brać udział w pokazach mody, by zarobić na owies i siano. Gdy sytuacja finansowa trochę się poprawiła, wyszukałam kolejny pensjonat. W sumie zaliczyłam ich kilka, każdy jednak daleki od moich wyobrażeń. Wreszcie, trzy lata temu zacumowałam w hotelu w Białej, opodal mojego domu. Prowadzi go Łukasz Krogulski, były zawodnik konkurencji westowych, który ma takie podejście do koni, o jakim można tylko marzyć. W stajni porządek, każdy boks w innym kolorze, nikt nie podnosi tu głosu, konie spokojne i szczęśliwe całe dnie spędzają na rozległych pastwiskach. Jest też hala. Czegóż więcej trzeba?

Przez lata Angelika Smoktunowicz była właścicielką dwóch koni.

 

Galop na Liwii; foto ANDRZEJ BERŁOWSKI

– Na początku tego roku dostałam telefon od Łukasza, by jak najszybciej przyjechać, bo Siwa położyła się i nie wstaje. Miała już 29 lat, kłopoty z krążeniem, była coraz słabsza, ale kładła się wielokrotnie, potem wstawała, jak gdyby nigdy nic. Tym razem Łukasz miał przeczucie, że dzieje się naprawdę źle. Przyjechałam najszybciej, jak mogłam. Usiadłam obok niej, położyła mi głowę na kolanach. Pocałowałam ją… Po kilkunastu minutach zasnęła na zawsze. Nigdy jej nie zapomnę. Bardzo za nią tęsknię. Dobrze, że mam jej córkę, dziewięcioletnią Liwię.

Wystarczy, że Angelika pokaże się przy ogrodzeniu pastwiska, a Liwia biegnie do niej przywitać się. Piękny ruch po tacie fryzie dodaje jej dostojności. Znakomicie spisuje się na czworoboku. Szkółkę przeszła u pierwszorzędnych nauczycieli.

– Moje przyjaciółki z kadry narodowej ujeżdżały ją, ale żeby nie było: miałam w tych naukach również swój udział. One kwadrans, potem ja pod ich kierunkiem. Fajna przygoda tak dogadywać się z koniem, który mało umie, w ogóle fajna przygoda dogadywać się ze zwierzęciem, mieć z nim coraz bliższe relacje, w jakimś sensie ludzkie. A koń jest stworzeniem niezwykłym. Nawet nie trzeba jeździć, wystarczy z nim być. Ma coś w sobie tajemniczego i dobrego. Uspokaja, pozwala znaleźć w swoim otoczeniu inny, lepszy świat. Uczy też pokory, dystansu, cierpliwości, radzenia sobie w życiu. Jest, jak ja to nazywam, przewodnikiem dobrych emocji.
(pd)

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.