Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

A DZIADKA WINCENTEGO ROZPIERA DUMA

Bracia: Łukasz (lat 18) i Mateusz (lat 21) Nienałtowscy. Mieszkają w małej wiosce na Mazowszu opodal Zarąb Kościelnych. Młodszy uczy się na budowlańca, starszy już w tym fachu pracuje.

ŁUKASZ, WINCENTY i MATEUSZ NIENAŁTOWSCY; FOTO FAPA-PRESS

 Bracia: Łukasz (lat 18) i Mateusz (lat 21) Nienałtowscy. Mieszkają w małej wiosce na Mazowszu opodal Zarąb Kościelnych. Młodszy uczy się na budowlańca, starszy już w tym fachu pracuje. Łączy ich nie tylko pokrewieństwo, zainteresowania zawodowe, ale także jeździecka pasja. Mają pięć koni, owce, króliki… startują w konkursach kawaleryjskich, kultywują tradycje 10. Pułku Ułanów Litewskich.

Pierwszy gorącokrwisty koń, jakiego Mateusz wstawił do swojej stajni, nazywał się Tabor. Był mądry, piękny i znakomicie spisywał się pod siodłem – czegóż więcej chcieć! Kiedy przed kilkoma laty wyruszyli na kawaleryjską, czterystukilometrową pielgrzymkę do Częstochowy, nic nie wskazywało, że będzie to ich ostatni wspólny rajd. Wierzchowiec dzielnie pokonywał kolejne etapy nie dając po sobie poznać, że cokolwiek mu dolega. Aż przyszedł ostatni dzień marszruty… Koń posmutniał, osowiał i 10 kilometrów przed Jasną Górą, odszedł. Odszedł na zawsze. Nagle i niespodziewanie…
Byłem załamany – wspomina Mateusz. – Gdyby Tabor uległ wypadkowi, zrozumiałbym, choć… i tak by bolało! Znacznie trudniej jednak pogodzić się, gdy zwierzę jest w idealnej formie, sprawia wrażenie okazu zdrowia i nagle kończy życie. Jeszcze tego samego dnia zawiozłem Tabora na sekcję. Wynik był porażający: koń od bardzo dawna chorował ciężko na nerki. Choroba zaatakowała kilka lat wcześniej, i to zanim do mnie trafił. Zabiły go toksyny. Gdyby dawał sygnały, że źle się czuje, zrobiłbym mu gruntowne badania, a tak… Ech!
Tragiczna historia – odpukać – była na szczęście jedyną tak traumatyczną w życiorysie braci Nienałtowskich. Wszystkie inne przygody, nawet jeśli budziły niepokój, to sam ich finał, miał z dramatem niewiele wspólnego.

FOTO ze zbiorów ŁiM Nienałtowskich

– W Suwałkach to się działo! – mówi Łukasz. – Po zakończeniu dorocznych  zmagań kawaleryjskich pojechaliśmy wraz z innymi zawodnikami na uroczystą kolację. Późną nocą, kiedy oddawaliśmy się ułańskim rozrywkom, policja wszczęła alarm. Okazało się, że kilka koni uciekło z padoku i poszło w miasto podskubując po drodze mniejsze i większe zieleńce. Na jednym z centralnych rond zatrzymały się i zaczęły paść z takim apetytem, że aż im się uszy trzęsły.
– Z kolei w Ostrołęce – przypomina Mateusz – gdy wieczorem zabrakło nam jedzenia, wskoczyliśmy na konie na oklep i we trzech ruszyliśmy po zakupy. Ja z bratem na jednym hucule, kolega na wielkopolaku. Sprawunki udało się szybko załatwić i raz dwa wrócić do reszty towarzystwa. Po godzinie, może dwóch zorientowaliśmy się, że kolega od wspólnych zakupów gdzieś zniknął, mało tego zniknął też koń. Poderwaliśmy się na równe nogi – mogło przecież spotkać ich coś złego… Dzięki Bogu nie! Parkę znaleźliśmy w boksie, śpiącą na słomie i w siebie wtuloną, jak Romeo i Julia. Nawet się nie obudzili, gdy parsknęliśmy śmiechem.
A pamiętasz – zwraca się do Mateusza Łukasz – jak na pokazie kawaleryjskim demonstrowałeś „pocztę węgierską”?
– Pewnie, że pamiętam. Widzowie prosili o „pocztę”, a ja dałem się namówić, choć nie powinienem, bo tylko jeden z koni był do tej sztuczki przyuczony; z drugim nie robiłem żadnych prób. Kiedy więc stojąc już na zadzie doświadczonego, spróbowałem postawić drugą nogę na niedoświadczonym, ten się tak wystraszył, że uciekł spode mnie, a ja spadłem, właściwie zawisłem na końskiej szyi. Dostałem wielkie brawa, bo ludzie myśleli, że ten numer, tak właśnie miał wyglądać.

FOTO: KAROL RZECZYCKI

O komicznych i mniej komicznych sytuacjach mogą opowiadać bez końca: a to jak źrebak zrobił psikusa, bo przyszedł na świat kilka dni przed terminem i wydostawszy się z niezabezpieczonego boksu, biegał po stajni jak oszalały. A to, jak jeden z koni zaprzęgowych co rusz sam się wyprzęgał i zostawiał pasażerów kilometry od domu – sanie trzeba było ściągać traktorem; a to, jak na chwilę przed Mistrzostwami Polski Formacji Kawaleryjskich w Ossowie, koń Mateusza pogubił podkowy…
Ale to akurat na szczęście, bo chwilę później zajęliśmy pierwsze miejsce drużynowo!
Sukcesów zespołowych w składzie: Łukasz, Mateusz oraz Paweł Świerżewski i Paweł Grzywacz mają na koncie wiele. Mateusz zdobył też cztery szable w rywalizacji indywidualnej. Jego młodszy brat, Łukasz plasuje się w środku stawki, ale jeździ krócej.
Zacząłem sześć lat temu. Pozazdrościłem Mateuszowi; jak on chciałem władać szablą i lancą. Niemal wszystko, co umiem, zawdzięczam jemu.

Od lewej: dowódca sekcji ułan Mateusz Nienałtowski, ułan Łukasz Nienałtowski, ułan Paweł Świerżewski, ułan Paweł Grzywacz; FOTO ze zbiorów MIŁ Nienałtowskich

FOTO: KAROL RZECZYCKI

Mateusz natomiast połknął bakcyla dzięki dziadkowi Wincentemu, który jeszcze nie tak dawno galopował po okolicy na swojej zimnokrwistej kobyle.
Poprosiłem dziadka, żeby kupił mi jakąś podobną. Kupił. Wtedy zacząłem się uczyć. Dosiad ćwiczyłem pod okiem kolegi, stosunkowo szybko wstąpiłem do kawalerii, z czasem wciągnąłem do niej Łukasza. Razem z bratem startujemy, jeździmy na pokazy, rajdy, także na wspomniane już pielgrzymki do Częstochowy.
Ja też jeździłem – dodaje dziadek Wincenty – dopóki zdrowie pozwalało. Byłem na dwóch: na drugiej i trzeciej mając już blisko 70 lat. To było ponad dekadę temu. Ale dziś w dalszym ciągu jestem z końmi. Kiedy wnuki wychodzą rano do pracy i szkoły, ja oporządzam czwórkę wałachów i jednego ogiera: karmię, poję, wypuszczam na padoki. Dwa z tych koni: Rio i Juhas biegały na Służewcu zajmując czołowe lokaty. I co ciekawe, wcale nie są tak zwariowane ani nerwowe, jak to się mówi o koniach wyścigowych. Przyjazne, nawet dzieci mogą ich dosiadać.
Dziadek Wincenty nie wyobraża sobie życia bez koni, jest z nimi od najmłodszych lat. Jego ojciec, Antoni służył w kawalerii.
Cieszę się, że chłopaki odziedziczyli po mnie pasję, z dumą patrzę na ich sukcesy, a gdy wkładają ułańskie mundury, to nieraz nawet łza mi się w oku zakręci.

Piotr Dzięciołowski

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.