Poniższy tekst o Karolu Kossaku publikowałem przed kilkoma laty na łamach miesięcznika „Koń Polski” (nr 10/2009). Dziś przypominam go na portalu „HEJ NA KOŃ” nie bez przyczyny. Oto bowiem nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego ukazała się książka autorstwa córki malarza, Teresy Kossak „Kossak nieznany”.
Karol, rocznik 1896. Jeden z pięciu Kossaków – malarzy. Wnuk Juliusza, bratanek Wojciecha. Pisano o nim niewiele, jako że sztuka, którą uprawiał – akwarela i rysunek – nie była wówczas w modzie, a malarstwem olejnym zajmować się nie chciał; żartował, że robota to brudna.
Tę akwarelę przedstawiającą mężczyznę powożącego linijką, Teresa Kossak – córka Karola, wypatrzyła zupełnym przypadkiem na parterze jednego z żoliborskich mieszkań. Wybrała się akurat na spacer uliczką, przy której dopiero co zamieszkała i mimochodem zerknęła w to, a nie inne okno. Jakże podobny obraz namalował jej ojciec w 1946, może 1947 roku uwieczniając Jana Błońskiego, ówczesnego kierownika gospodarstwa rolnego w Siarach. Czyżby jakaś podróbka, falsyfikat, bo chyba nie oryginał? – zastanawiała się miesiącami, obiecując sobie zarazem, że odwiedzi właścicieli dzieła spędzającego jej sen z powiek. Wizyta długo jednak nie dochodziła do skutku, aż pewnego dnia, mniej więcej trzy lata temu, przechadzając się uliczką po raz enty, dostrzegła w oknie jakąś panią.
– Przepraszam, że zawracam głowę, ale ten obraz wiszący w pani domu nie daje mi spokoju. Mój ojciec, Karol Kossak…
– Teresa??? – to przecież ja, Agnieszka Błońska.
Scena jak z filmu. Córki malarza i kierownika nie kontaktowały się ze sobą przeszło sześćdziesiąt(!) lat. Kto wie, może gdyby nie akwarela widoczna z ulicy, nie spotkałyby się już nigdy. A tak i znajomość odnowiona, i pochodzenie obrazu wyjaśnione. Karol Kossak namalował ten obraz podczas kilkuletniego pobytu na Podkarpaciu, gdzie zaraz po wojnie zamieszkał z żoną Wandą i córką Teresą. Często odwiedzał wtedy Siary i uwieczniał tamtejsze zimnokrwiste kobyły. Szkicował zresztą nie tylko konie.
– Tematów malarskich rzeczywiście mu nie brakowało – wspomina córka. – Jednakże znudzony monotonią wsi, coraz bardziej okazywał chęć przeniesienia się do miasta. Wychowywał się przecież we Lwowie, maturę zdawał we Wiedniu, studiował w Krakowie. Wanda zaczęła więc rozglądać się za nowym lokum i znalazła je w Ciechocinku. Przeprowadzka w 1948 roku była dla rodziców ostatnią.
A zaliczyli ich sporo. Zaraz po ślubie, kiedy Karol Kossak związał się na zawsze z Antoniną Wandą z Czerkawskich, osiedli w jej rodzinnym majątku w Dziedziłowie. Ona prowadziła gospodarstwo rolne, On malował. Po twórczym wysiłku nie bardzo jednak miał co robić.
– W karty nie grał, wódki nie pił, polowań nie lubił – mówi Teresa Kossak. – Nuda! Wanda widząc, że Karol nie czuje się tam najlepiej, postanowiła zrezygnować z gospodarki i zająć się prowadzeniem pensjonatu w Tatarowie nad Prutem. Tę miejscowość Huculszczyzny ojciec znał z dzieciństwa, mieli tam też domy Mikolaschowie i Romaszkanowie z rodziny mojej babki. U tych ostatnich bywały wybitne postaci świata kultury, m.in. Roman Jasiński, kiedyś zjawił się sam Artur Rubinstein. Przy tej okazji próbowano nawet namówić mojego ojca, by w obecności maestro zaprezentował nieprzeciętne, choć amatorskie umiejętności pianistyczne. – Zagram – rzekł tata – jeśli Rubinstein namaluje konia!
Dobrze, że podobnych, niemożliwych do spełnienia warunków, nie stawiał z kolei Kossakom Jerzy Romaszkan w zamian za projekt pensjonatu, bo może takowy nigdy by nie powstał. Architekt na szczęście ostro wziął się do pracy i duży drewniany, mieszkalno-wypoczynkowy dom kryty gontem otworzył podwoje już w 1935 roku.
– Goście dopisywali, Wanda zdołała w ciągu czterech lat spłacić wszystkie pożyczki. W przeciwieństwie do ojca umiała robić interesy. Myliłby się jednak ten, kto wnioskuje, że właśnie dlatego tata ją poślubił. Skądże znowu! O ożenku zdecydowała jej nadzwyczajna sprawność w siodle, trzymała się w nim znakomicie, co Karolowi imponowało do tego stopnia, że przestał interesować się powabniejszą Ludmiłą, rodzoną siostrą Wandy. Ciekawe zresztą, że tak zafascynował go właśnie dosiad, podczas gdy sam nie był wcale jeźdźcem wybitnym, raczej przeciętnym. Świetnie za to powoził. Mama przeciwnie: prowadząc zaprzęgi taranowała wszystkie bramy. W umiejętnościach hipicznych doskonale się więc uzupełniali, w innych dziedzinach np. muzyce i plastyce wykazywali uzdolnienia podobne. Wanda uczyła się grać na skrzypcach, pobierała również lekcje rysunku i to nawet u tego samego nauczyciela, co Karol: u Stanisława Kaczor-Batowskiego. Niestety z chwilą zakończenia edukacji poniechała i skrzypiec, i ołówka.
O wspólnym graniu na cztery ręce, czy rysowaniu na dwie, nie było więc mowy. Kossakowie bardzo wyraźnie podzielili się rolami. Pani Wanda zrezygnowała z ambicji twórczych na rzecz pensjonatu, pan Karol wszystkie siły oddawał sztuce. Malował w domu i w plenerze zabierając nieraz ze sobą kilkuletnią córkę.
– Uwielbiałam mu towarzyszyć. Kiedy pracował, ja też starałam się coś rysować lub zbierałam kwiatki, ewentualnie mu się przyglądałam. Siadywał na rozkładanym stołeczku ze skórzanym siedziskiem – ach jak mu go zazdrościłam – brał do ręki szkicownik i pędzle. Sztalug nie nosił, te służyły mu w pracowni. Do dziś wisi u mnie obraz z brzozą, który powstał na jednym z naszych wspólnych plenerów. Karol malował zresztą sporo pejzaży – i z końmi, i bez – uwieczniał także Hucułów – najliczniejszą grupę etniczną w tamtym terenie. Tej tematyce pozostawał zresztą wierny do końca życia.
W 1939 akwarele Kossaka o tematyce huculskiej wydała w formie zbioru pocztówek lwowska Książnica Atlas. Swoje prace artysta prezentował też na wystawie w Towarzystwie Sztuk Pięknych we Lwowie. W międzywojniu zaczął również wykorzystywać w twórczości wizerunki rozmaitych zwierzaków oraz wymyślonych przez siebie baśniowych stworów. To wówczas zilustrował książkę dla dzieci Zofii Kossak-Szczuckiej „Kłopoty Kacperka, góreckiego skrzata”.
Do wybuchu II Wojny życie artysty i jego bliskich upływało może nie beztrosko, ale spokojnie. Ogromny stres przeżyli z chwilą wtargnięcia do Tatarowa czerwonoarmistów, którzy zamierzali wyeksmitować ich z pensjonatu i urządzić tam „dietskij sad” (przedszkole). Na szczęście, sowieci zjawili się w mieszkaniu Kossaków w towarzystwie miejscowego Żyda – tłumacza, który sam z siebie zaczął zachwalać rodzinę malarza, podkreślał, że to bardzo porządny dom.
– Ot popiersie Stalina! – zwrócił się do Rosjan i wskazał na stojącą w pokoju brązową rzeźbę.
Sowieci zaniemówili, zdjęli czapki, ukłonili się i niemal przepraszając zrezygnowali z wyrzucenia na bruk rodziny tak miłującej Józefa Wissarionowicza, sekretarza generalnego Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej. W rzeczywistości owo popiersie miało ze Stalina jedynie sumiasty wąs, naprawdę zaś przedstawiało Juliusza Kossaka, którego twórczością Karol fascynował się od zawsze. Juliusz byłby zapewne szczęśliwy, gdyby wiedział, że „dzięki niemu” Kossakowie nie tylko zachowali dach nad głową, ale Karol został uznany narodowym hudożnikiem ukraińskim. Miał z tego tytułu nie byle jaki przywilej: w sklepie, w którym i tak towaru było tyle, co kot napłakał, mógł zajmować miejsce w kolejce zaraz za kobietami w ciąży. Niestety Rosjanie zmusili też malarza do zrobienia kilku propagandowych, państwowotwórczych pocztówek z pionierami i czerwonoarmistami w rolach głównych, wydali je w 1941 roku, o dziwo ponoć na całkiem niezłym poziomie edytorskim.
W tym samym roku Tatarów opanowali Niemcy; wśród nich szkolni koledzy Karola z Austrii. Takie to historia płata figle. Pod hitlerowską okupacją Kossakowie musieli codziennie meldować się na gestapo. Ktoś doniósł, że rodzina przechowuje srebra sąsiada, zbiegłego przez zieloną granicę.
– Nigdy nie było do końca wiadomo, czy rodzice wrócą; dzięki Bogu wracali – wspomina córka. – Nigdy też nie było wiadomo, gdzie przyjdzie im się meldować. Szef miejscowego gestapo, zdarzało się, że przyjmował rodziców w łazience podczas kąpieli, co, zwłaszcza dla Wandy było wyjątkowo upokarzające. A kiedy w Niemcu „budziła się” wrażliwość artystyczna, zmuszał ojca do malowania akwarel na trzaskającym mrozie.
Z biegiem czasu Niemcy zajęli się ważniejszymi sprawami i rodzinie dali spokój. Ta zresztą w 1943 roku po pożarze pensjonatu zdecydowała się na zawsze opuścić Tatarów. Szczęście w nieszczęściu, że dzięki pomocy sąsiadów udało się uratować sporo z wyposażenia domu, w tym dzieła sztuki. I tak Wanda, Karol oraz Teresa Kossakowie wyruszyli w nieznane. W drodze jednak, podobnie jak miliony ludzi, stracili większość pamiątek, w tym popiersie Juliusza. Koniec wojny zastał ich w Siepietnicy koło Jasła. Dobrze, że żona malarza dostała posadę nauczycielki w jednej z pobliskich szkół, bo nie mieliby z czego żyć – okupacja nie jest wymarzonym czasem dla artystów. Kossak tworzył głownie dla siebie. Zamówienia zaczął otrzymywać dopiero po wojnie, kiedy na stałe osiedli w Ciechocinku. Zleceniodawcami byli głównie księża dekorujący okoliczne plebanie, redakcje „Konia Polskiego” i „Łowcy Polskiego” oraz osoby prywatne.
– Portretował miejscowe postaci – dopowiada córka. – Na konterfektach trudno było jednak doszukać się podobieństwa, za to karykatury rysował znakomite. Chętnie też rysował zwierzęta, specjalnie w tym celu jeździł do Białowieży i ogrodów zoologicznych we Wrocławiu i w Warszawie. Sporządził szkic m.in. słynnego słonia Partyzanta (zachowały się), którego rewolucjoniści wietnamscy podarowali Polsce w 1956 roku. Rysował też sporo na wyścigach, rejestrował odbudowę stolicy i pracujące tam konie pociągowe, które darzył szczególnym sentymentem.
Gdy nie wyjeżdżał, można go było zawsze zastać w pracowni między 9 a 13-tą. Ale że od najmłodszych lat miał niebywałą łatwość w rysowaniu, rysował także „po godzinach” i nie dość, że niemal bez przerwy, to dosłownie na wszystkim: na skrawkach papieru, serwetkach, gazetach. A kiedy czasem potrzebował odpocząć od pędzli, ołówków, flamastrów, słuchał radia albo czytał książki o zwierzętach; beletrystyki nie znosił. Nie interesował się też polityką. Może dlatego do końca swoich dni miał tak pogodne usposobienie, był życzliwy ludziom: i tym dorosłym, i tym bardzo niedorosłym. Uwielbiał dzieci i to z wzajemnością, jakże chętnie dla nich i w ich towarzystwie malował. Obecna właścicielka domu w Ciechocinku, w którym niegdyś mieszkał artysta, pochwaliła się Teresie Kossak: jak byłam mała, to pani tatuś narysował mi kotka… parasolką na piasku!
– Ilekroć w parku szkicował coś maluchom, przyglądali mu się dorośli. Kiedyś Karol wyczekał aż tłumek zgęstnieje, odłożył pędzel, zdjął kapelusz i przeszedł się z nim po gapiach. Humor nigdy go nie opuszczał.
Umiał żartować zawsze i wszędzie, tak z siebie, jak z innych. Ponoć nawet na własnym pogrzebie pękałby ze śmiechu, gdyby słyszał wyrazy współczucia, jakie skierował do jego żony i córki wysłannik bydgoskiego oddziału Związku Polskich Artystów Plastyków: proszę przyjąć moje… ogromne gratulacje.
Kiedy w 1975 roku chowano Karola Kossaka w Ciechocinku, odbywał się tam akurat wyścig kolarski. Trasa biegła pod oknami domu malarza. Organizatorzy zwrócili się więc do rodziny z prośbą o kilkugodzinne opóźnienie uroczystości. Kiedy jednak dowiedzieli się, że wyprowadzenie nastąpi bezpośrednio z kościoła i nie będzie kolidowało z imprezą sportową, odetchnęli z ulgą. Rodzina Kossaków też odetchnęła, że nie musi w takiej chwili myśleć o cyklistach. A jednak… chwilę później dom pełen żałobników odwiedził kolarz z przejeżdżającego obok peletonu, prosząc o agrafkę, bo pękła mu guma w majtkach. Tragikomicznych momentów było więcej. Kiedy bowiem formował się już kondukt, jakaś pani zwróciła się do drugiej:
– Dlaczego przed trumną będzie szedł koń?
– Bo pan Kossak był ulubieńcem koni – odrzekła indagowana.
Piotr Dzięciołowski
————————————————-
Wspomnień czar… mam na myśli nie tylko głównego bohatera, Karola Kossaka, ale też „Konia Polskiego”. Z przyjemnością tekst przeczytałem ponownie. Piotrze, zawsze wysoko ceniłem Twoje pióro, a także to, że potrafiłeś dotrzeć do takich fajnych tematów.
Pozdrawiam
Dziękuję MARKU!