Marzena Żuk: absolwentka wydziału grafiki warszawskiej ASP – dyplom w pracowni prof. Macieja Urbańca, współtwórcy polskiej szkoły plakatu; instruktorka jeździectwa, wychowanka Haliny Gronowskiej, luzak Wandy Wąsowskiej. Startowała w amatorskich gonitwach na Służewcu, objeżdżała wyścigowe konie w Szwecji, nieobce jej powożenie. Miłośniczka przejażdżek w siodle po Mongolii.
Do Stadniny w Janowie Podlaskim miała z domu piętnaście kilometrów. Chodziła tam w wieku wczesnomłodzieńczym pieszo, byle tylko móc popatrzeć na konie. I tylko popatrzeć. Ani ich nie dosiadała, ani nie malowała, choć inne zwierzęta szkicowała niemal od kołyski.
Jeździć zaczęła dopiero na studiach. Dla koni zrezygnowała z pływania, żeglarstwa, gimnastyki artystycznej, tenisa stołowego… Z błyskiem w oku wspomina studencki obóz konny w Książu zorganizowany przez jej kolegę z uczelni, znanego dziś malarza Wojciecha Dziatko. Pojechali, nic nie umieli, ale pierwsze koty za płoty. Do tej pory pamiętają galop, który masztalerze zafundowali im na dzień dobry. O dziwo nikt nie spadł.
Dwa intensywne tygodnie z końmi sprawiły, że Marzena Żuk wciągnęła się w stajenne życie na dobre. Ledwie wróciła do Warszawy, a już zacumowała na Służewcu. Przez siedem lat ścigała się w amatorskich gonitwach. Pierwszy start i pierwsza wygrana. Zazdrośnicy komentowali, że miała fart, bo krnąbrny arab, na którym siedziała, poniósł. Uśmiechnęła się i tyle.
Nie do śmiechu było jej natomiast, gdy po zimowym upadku doznała poważnej kontuzji kolana, a lekarz zawyrokował: więcej na konia pani nie wsiądzie. Rodzice zawieźli ją do konstancińskiego Centrum Rehabilitacji. Pierwszego dnia robiła z nudów na drutach, drugiego już nie wytrzymała. Wstała grubo przed śniadaniem i pojechała na Służewiec. Galopować jeszcze nie galopowała, ale kłusować owszem. Uważała, że gdzie jak gdzie, ale w siodle noga dojdzie do siebie szybciej niż w szpitalu. Miała rację, rozłożyła diagnozę pana doktora na łopatki. Wygrywała kolejne gonitwy; sukces odniosła też w Pradze czeskiej – zajęła trzecie miejsce!
W pewnym momencie na jej drodze pojawiła się Halina Gronowska.
– Na dobrą sprawę jestem jej wychowanką. Nikt mnie nie nauczył tyle, co ona. Dzięki niej zaczęłam rozumieć konie, nabrałam przed nimi respektu. Halina uświadomiła mi, że koń to wielkie zwierzę, które nieraz wyrządza nam krzywdę nawet przez przypadek, tylko dlatego, że jest kilka razy od nas cięższe. W sytuacji ekstremalnej najspokojniejszy wierzchowiec może ponieść, stratować, kopnąć… Zwierzę jest zwierzęciem. Kieruje się instynktem, a nie savoir- vivre. Dlatego obcując z nim, tak bardzo trzeba uważać i być świadomym niebezpieczeństw. Kiedy prowadzę zajęcia rekreacyjne, mam z tyłu głowy przestrogi Haliny.
Gronowska i Żuk pracowały razem długie lata i to w kilku warszawskich stajniach. Występowały też przez cztery miesiące w pokazach jeździeckich w Szwecji.
– Ależ to była przygoda. Człowiek młody, podejmował się takich wyzwań na końskim grzbiecie, przed jakimi dziś by spasował.
Obie panie startowały również w zawodach w powożeniu. Gronowska trzymała lejce, Żuk była luzakiem.
– Przy okazji zgrupowania przed Mistrzostwami Polski w Bogusławicach bywało, że w czasie wolnym zaprzęgaliśmy takiego siwka-wariata, którego przyuczał do chodzenia w parze Kazimierz Andrzejewski. Kiedyś pojechaliśmy po siano w dwa konie; powoził Jacek Kozłowski. W pewnym momencie siwek poniósł, ściągnął nas do rowu i wywrócił. Jacek pofrunął na lejcach, Halina na snopku siana, ja spadłam. Na całe szczęście siwek sam też się wyłożył, bo gdyby nie, to konie pogalopowałyby wprost na szosę. Strach myśleć, jakby się to skończyło. A tak wszyscy wyszli bez szwanku.
Dziś trenerki od czasu do czasu spotykają się na Legii, gdzie zaczęły pracować po zamknięciu stajni Belvedere w Łazienkach. Marzena Żuk nie tylko uczy adeptów sztuki jeździeckiej, w razie potrzeby… maluje na zamówienie szefostwa Klubu obrazy dla zasłużonych działaczy. Oczywiście obrazy z koniem w roli pierwszoplanowej. Ciekawe jednak, czy gdyby nie temat pracy dyplomowej na ASP, artystka w ogóle zaczęłaby portretować te zwierzęta.
– Miałam wymyślić sobie jakiś temat związany z uczelnią. A że na terenie ASP przy Krakowskim Przedmieściu stoi XX-wieczna kopia kapitalnego pomnika kondotiera weneckiego na koniu, Bartolomea Colleoniego, wpadłam na pomysł malarskich modyfikacji tegoż dzieła w różnych wersjach i sceneriach. Tak się zaczęło. Od tamtej pory coraz częściej malowałam konie, aż stały się głównym motywem moich prac. Przez jakiś czas, jeszcze za komuny, sprzedawałam obrazy na warszawskiej Starówce. Kupowali je przede wszystkim cudzoziemcy. Płacili znakomicie. Istne eldorado!
Przez jakiś czas współpracowała też z PWN, dla którego ilustrowała encyklopedyczne informacje o samolotach, psach, kotach, koniach, ale w wydawnictwie tak dobrze już nie płacili. Dziś maluje dla siebie i na sprzedaż. Na pytanie, który ze swoich „końskich” obrazów uważa za najlepszy, odpowiada bez wahania:
– Zawsze ten ostatni, zwłaszcza, gdy osiągam to, co zamierzałam. Wtedy stawiam go w domu w widocznym miejscu i zachłystuję się jego walorami artystycznymi. Ale kiedy namaluję kolejny, ten poprzedni wydaje mi się bezwartościowy. Odwracam go frontem do ściany i już wiem, że najdoskonalszy jest ten, który właśnie skończyłam. Stawiam go wtedy na honorowym miejscu i znów zachłystuje się jego walorami. Ale kiedy namaluję kolejny…
Piotr Dzięciołowski
Obejrzałam obrazy pani Żuk w internecie i zachwyciłam się. Są takie finezyjne.Dopiero po przeczytaniu artykułu dowiedziałam się,że jest nie tylko malarką ale i dzielną , odważną amazonką ! Szacuneczek !