Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

NIE ŻYJE HENRYK SOŁTYSIK

W dzień swoich 97 urodzin, 23 lipca, odszedł ppłk Henryk Sołtysik, oficer Warszawskiej Dywizji Kawalerii, instruktor i trener jeździectwa.

Ppłk HENRYK SOŁTYSIK; foto FAPA-PRESS

W dzień swoich 97 urodzin, 23 lipca, odszedł ppłk Henryk Sołtysik, oficer Warszawskiej Dywizji Kawalerii, instruktor i trener jeździectwa. Poniżej publikujemy tekst, jaki ukazał się o pułkowniku w „Koniu Polskim” w marcu roku 2009.  

 

DREWNIANA SZKATUŁKA

 

Pewnej amazonce zwrócił uwagę na nierówno zawieszone strzemiona. Zdziwiła się, ale dała sobie poprawić.

– Teraz to dopiero jest krzywo, a do tego jak niewygodnie – oceniła po korekcie.

– Pewnie ma pani jedną nogę krótszą – zażartował.

Kobieta uśmiechnęła się półgębkiem, a po przejażdżce poskarżyła mężowi. Ten zrobił karczemną awanturę, zabrał żonę i już nigdy więcej się tam nie pokazali.

– I jak ja miałem utrzymać tę moją skromną stajnię? Klientów jak na lekarstwo, a tu jeszcze taka się dąsa i rezygnuje – wspomina z humorem ppłk Henryk Sołtysik, kawalerzysta, instruktor i trener jeździectwa.

Własny, niewielki ośrodek stworzył w Majdanie pod Warszawą wkrótce po przejściu do cywila w 1973 roku. Był sobie zaopatrzeniowcem, masztalerzem, stajennym, instruktorem. Nim zdążył zarobić na pracownika, już musiał zwijać żagle, bo za płotem wyrosła bezkonkurencyjna konkurencja: stajnia Polskiej Rewii Konnej. Ludzie walili tam, jak w dym, zwłaszcza że za przejażdżki nie musieli płacić, a jeśli, to symboliczne grosze. Zlikwidował więc swój ośrodek i zatrudnił się w „Legii” w charakterze asystenta niezapomnianego mjr. Wiktora Olędzkiego. Spore przeżycie: z jednej strony współpraca z niezwykłym szkoleniowcem, z drugiej codzienny kontakt z mistrzami nad mistrzami m.in. z Janem Kowalczykiem.

– Jak on jeździł! Co prawda absolwenci słynnej grudziądzkiej szkoły kawalerii wytykali mu fatalny dosiad, ale cóż to miało za znaczenie? Liczył się wynik! Janek był w stanie wygrać chyba nawet siedząc na koniu tyłem. Nieprawdopodobny, samorodny talent. A przy tym, jaki z niego koleżeński i uczynny facet. Sam z siebie doradzał rywalom, uświadamiał i korygował błędy, pomagał jak umiał. Znałem wielu wybitnych jeźdźców, ale dorównać Kowalczykowi…

Foto z archiwum domowego HS

Nie tylko znał znamienitych zawodników, ale z jednym z nich, Józefem Zagorem, bardzo blisko współpracował. Było to jeszcze w czasach, gdy Sołtysik jako zawodowy oficer pełnił służbę w Starej Miłosnej. Tam właśnie wcielał do armii Zagora, podporucznika rezerwy i szkolił go na kawalerzystę. Ten pomagał w stajni, uczył młodzież, a w nielicznych wolnych chwilach trenował sam siebie.

– Obciążałem go robotą ponad siły, ale brakowało ludzi. Józek tymczasem był moim najlepszym podwładnym, nigdy wcześniej, ani później nie miałem tak oddanego żołnierza, darzyłem go i darzę po dziś dzień szczerą przyjaźnią.

Henryk Sołtysik trafił do Starej Miłosnej pod koniec lat sześćdziesiątych, gdy tamtejsza sekcja „Ujeżdżenia i WKKW” dopiero się rodziła, a klub nosił jeszcze nazwę „Lotnik” (z czasem przemianowano go na „Legię”).

– Zaczynaliśmy od podstaw, od wycinania krzaków, budowy stajni, ujeżdżalni i parkuru. Łatwo nie było. Brakowało pieniędzy, materiałów budowlanych i przychylności. Zachęcałem więc wysoko postawionych oficerów spoza Starej Miłosnej, by jeździli konno, przyprowadzali swoje żony, dzieci. Jak połknęli bakcyla to spędzali tu, zdaje się, nie tylko czas wolny, bo dostawałem po głowie za odciąganie ich od pracy politycznej. Ale opłacało się: tu jakaś dotacja, tam przydział materiałów budowlanych. I tak krok po kroczku tworzyliśmy ten ważny dla jeździeckiego sportu ośrodek.

Ośrodek ośrodkiem, ale Sołtysikowi marzyło się też zorganizowanie w Starej Miłosnej reprezentacyjnego szwadronu. Coś nawet w tym kierunku próbował robić, ale klimat początku lat siedemdziesiątych absolutnie nie sprzyjał podobnym inicjatywom. Kiedy wreszcie w 1997 roku Szwadron powstał, podpułkownik już dawno był poza koszarami, ale cieszył się, jak dziecko, że przedsięwzięcie udało się sfinalizować. W debiutanckiej prezentacji Szwadronu w Warszawie z okazji 3 maja miał zresztą swój udział włączając się w wir przygotowań do szczególnego wydarzenia. Mało kto jednak wie, że tego dnia pod szyldem Szwadronu Reprezentacyjnego Wojska Polskiego ułani paradowali nielegalnie! Janusz Onyszkiewicz, minister Obrony Narodowej, dopiero jakiś czas później wydał zgodę na funkcjonowanie oddziału. Ów Szwadron nie był pierwszym w życiorysie pułkownika. Jest współtwórcą nieistniejącego już Szwadronu Kawalerii organizowanego w Przasnyszu w roku 1952 (po sześciu miesiącach przeniesionego do Białegostoku).

– Mieliśmy sto pięćdziesiąt niezłych koni osiodłanych nowiutkimi siodłami – wzór 1936 – których jeszcze sprzed wojny zalegało w magazynach ponad sześć tysięcy! Każdy jeździec dostał też po rosyjskiej szaszce, ale żeby szablę „spolszczyć” przerabialiśmy drewniane pochwy na blaszane. Pięknie nam się ten szwadron prezentował, naprawdę pięknie!

Foto z archiwum domowego HS

Jak na ironię, kiedy w styczniu 1945 roku Sołtysik został zmobilizowany i wcielony do 2. Pułku Kawalerii, ułani z szabelkami w ręku i w błyszczących ostrogach też prezentowali się wspaniale, tyle, że… musieli chodzić pieszo.

– Wierzchowce zdobyliśmy dopiero po stronie niemieckiej, udało nam się zresztą zgromadzić wiele doskonałych. Mnie trafiła się znakomita klacz, Odra. Nawet wróciłem z nią do Polski i służyła ze mną w jednostce nadwiślańskiej, do której skierowano mnie po szkole podoficerskiej instruktorów weterynarii.

Przy tejże jednostce, pod koniec lat pięćdziesiątych, Sołtysik zorganizował klub jeździecki WKS „Gwardia”. Na własną rękę założył tam mini hodowlę, której trzon stanowiły

poniemieckie klacze m.in. wspomniana Odra. Żadna nie miała papierów, ale wszystkie miały palenia.

– Uznałem to za wystarczającą przesłankę, by nie pokrywać ich „byle kim”. Pojechałem więc do dyrektora Jerzego Sas-Jaworskiego, wierząc, że w Kozienicach znajdę dla moich klaczy jakiś skarb nad skarby.

I znalazł Skarba. Zaawansowany wiekiem ogier spisał się znakomicie, co oczywiście okazało się dopiero, gdy jego potomstwo m.in. Iskra i Graf zaczęły odnosić sukcesy na arenach sportowych. Nie byle jaki sukces odniósł też sam Henryk Sołtysik, który za popisy Grafa na międzynarodowych konkursach CSI w czerwcu 1963 otrzymał laur dla hodowcy najlepszego konia zawodów. Nagroda w postaci drewnianej szkatuły z wygrawerowaną metalową dedykacją jest jedną z najcenniejszych pamiątek pułkownika.

– Byłem wzruszony, gdy odbierałem ją z rąk Jacka Pacyńskiego, dyrektora Stadniny w Liskach. I nie kryję, duma mnie rozpierała. Startowały przecież konie z wielkich stad, stadnin, a wygrał i to wszystko, co do wygrania było, mój Graf z maleńkiej „gwardyjskiej” stajenki.

Oj, cieszyłby się zapewne z takiego osiągnięcia Jan Grabowski, dziadek Henryka Sołtysika, przedwojenny hodowca koni małopolskich. Niewykluczone, że wnuk właśnie od dziadka przejął sentyment do świata wierzchowców. Na dobre jednak zainteresował się końmi podczas praktyk zawodowych, które po szkole rolniczej odbywał w jednym z podkieleckich majątków. Kto wie, może gdyby nie okupacja, zacieśniłby współpracę z dziadkiem? Wybuch wojny wszystkim krzyżował plany. Osiemnastoletni Henryk zaciągnął się na ochotnika do Batalionu Obrony Narodowej „Kłobuck” 7. przy Dywizji Piechoty. Długo nie powalczył; Niemcy w ciągu zaledwie kilku dni okrążyli i rozbili Polaków.

– Walki toczyły się na kielecczyźnie, którą doskonale znałem. Wyrwałem się więc z okrążenia z kilkoma kolegami i dwukonnym zaprzęgiem ruszyliśmy w stronę Kowla. W okolicach Chełma Lubelskiego zatrzymali nas żołnierze i skonfiskowali jednego konia – pamiętam dokładnie, tego co szedł z prawej strony dyszla – na szczęście wytargowaliśmy coś w zamian. Dali takiego, co to już armaty, by nie uciągnął, ale lekki wóz, jak nasz, bez najmniejszego trudu.

Nowo-starym zaprzęgiem dotarli do majątku w powiecie Lubomyl, osiedli w gospodarstwie prowadzonym przez Polaka. Po kilku dniach, w przeddzień agresji sowieckiej, 16 września, przyszli tam Ukraińcy i zażądali oddania broni. Gospodarz odmówił; zaczęła się strzelanina. Nie pomogło wsparcie Sołtysika i jego kolegów, którzy choć wieku szczenięcego, mierzyli do wroga, jak doświadczeni żołnierze. Nie zastanawiali się: zabiją – nie zabiją, chcieli przeżyć. Im się udało, gospodarz zginął na miejscu. Sołtysik dotarł do Tarnowa, gdzie mieszkał do chwili powołania go na front. Ucząc się tam i pracując w szkole ogrodniczej nie przewidywał, że swoją przyszłość kiedykolwiek zwiąże z wojskiem, końmi i jeździectwem – taki scenariusz napisało życie.

– Nie przewidywałem niczego: ani służby w armii, ani już po rozstaniu z mundurem, pracy w kilku klubach jeździeckich m.in. aktorsko-dziennikarskim „Horyzoncie”, gdzie dawałem lekcje wielu znanym, choćby Danielowi Olbrychskiemu. Nie myślałem też, że zwiążę się z filmem.

W „Lotnej” (1959) Andrzeja Wajdy prowadził szarżę i dublował proboszcza, w którego wcielił się sam Karol Rómmel. Do kilku obrazów wypożyczał swoje konie, a w kilku innych szkolił aktorów. W „Kazimierzu Wielkim” (1975) Ewy i Czesława Petelskich opiekował się odtwórcą głównej roli, Krzysztofem Chamcem, który przy pierwszym spotkaniu powiedział:

Koni to ja się nie boję, ale proszę pamiętać, że ten film muszę skończyć.

– I skończył – pointuje Henryk Sołtysik. – Szkoda – dodaje – że nie każdy finał ma wymiar happy end`u…

???

– Do dziś, choć minęło już 36 lat, nie mogę się pogodzić, że tak wcześnie odszedłem z wojska. Dlaczego? Nie chcę o tym mówić, to intymne zwierzenie.

Piotr Dzięciołowski

 

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.