Kazimierz Szosland (1891-1944): wybitny jeździec, srebrny olimpijczyk, dziewięciokrotny zwycięzca konkursów o Puchar Narodów, kawalerzysta armii carskiej, ułan 2. Pułku, szef Grupy Sportu Konnego Wojska Polskiego w CWK w Grudziądzu, trener olimpijczyków, żołnierz AK… Zamordowany 20 kwietnia 1944 – 76 lat temu. Jedni twierdzą, że przed własnym domem, inni, że w lesie; jedni oskarżają o tę zbrodnię mundurowych, inni cywilów; jedni Niemców, inni Rosjan, jeszcze inni rodaków…
W listopadzie 2009 roku na cmentarzu w Grodzisku Mazowieckim, na grobie Kazimierza Szoslanda, odsłonięto tablicę pamiątkową poświęconą wybitnemu sportowcowi i żołnierzowi.
– Fakt, że ktoś pamięta o moim ojcu – mówił mi Andrzej Szosland – jest dla mnie wielce wzruszający. O ojcu, którego miałem zaledwie 14 lat, a tak naprawdę znacznie krócej. Do wojny był gościem w domu, bo wciąż startował. Pamiętam, jak wpadał latem do naszego majątku w Sokolnikach pod Łodzią, gdzie trzymał wiele koni i sadzał mnie przed sobą w siodle wożąc po okolicy. Z czasem kupił mi osiołka, potem hucułkę. Był moim nauczycielem. Bardzo lubiłem patrzeć, jak sam jeździł, bo robił to naprawdę świetnie. Cieszyłem się, gdy mogłem go podziwiać na prawdziwych zawodach, czasem zabierał mnie na parkur do Łazienek. Mocno wtedy trzymałem za niego kciuki.
Konkursy były okazją spotykania znamienitych postaci międzywojnia. Mały Andrzej na własne oczy widział, jak Marszałek Józef Piłsudski wręczał tacie nagrodę. Chłopak mając 5-6 lat osobiście poznał m.in. Juliusza Rómmla.
– Ojciec mnie przedstawił, a ja powiedziałem: ułan Szosland melduje się posłusznie – podkreślając mój wojskowy savoir vivre.
– A dlaczego meldując się nie stajesz na baczność? – zapytał przyjaźnie generał.
– Bo jestem po cywilnemu – odrzekłem z pewnością w głosie.
Andrzej Szosland marzył, by iść w ślady ojca, zostać zawodowym żołnierzem, ale w RP, nie w PRL-u.
– W Polsce Ludowej zmuszono mnie do odbywania tzw. służby zastępczej: dwa lata w kopalni Bolesław Śmiały. Tego komuchom nie zapomnę! Nie zostałem więc żołnierzem, nie zostałem też jeźdźcem, ale kontynuowałem inną ojcowską pasję – myśliwską, którą tata zaszczepił we mnie wyjątkowo wcześnie. Miałem zaledwie 6 lat, gdy z zawodów w Niemczech przywiózł mi strzelbę „20”. Gdy miałem 9 lat, strzelbę tę – podczas ewakuacji do Lwowa –zarekwirowali Sowieci. Mało zresztą brakowało, a wszyscy byśmy wtedy zginęli.
Kazimierz Szosland od momentu wybuchu wojny kilka razy uchodził z życiem. Najpierw, na początku września 1939 roku, gdy konwojował nasze najlepsze konie sportowe z Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu do Sarn na Wołyniu. Pod Górą Kalwarią, on, jego ludzie i zwierzęta znaleźli się w zasięgu zmasowanego ataku lotniczego. Ludzie ocaleli, większość koni zginęła, m.in. słynny Arlekin mjr. Henryka Leliwa-Roycewicza. Szosland stanął też naprzeciw śmierci w Warszawie. Chciał go zastrzelić Hermann Fegelein – szwagier i współpracownik Hitlera, znany niemiecki jeździec, założyciel Szkoły Jazdy Konnej SS w Monachium, dowódca słynącej z okrucieństwa 8. Dywizji Kawalerii SS „Florian Geyer”.
– Esesman i mój ojciec wpadli na siebie przypadkiem na Marszałkowskiej, Niemiec chwycił za pistolet, na szczęście tata na tyle dobrze znał centrum i przejścia między podwórkami, że zdołał uciec. Ta historia z Fegeleinem – wspomina syn – wydarzyła się za naszego drugiego wojennego pobytu w Warszawie. Pierwszy trwał zaledwie kilka godzin. Tata przywiózł mnie i mamę do naszego stołecznego mieszkania przy ulicy 6 Sierpnia (dziś Nowowiejska) w końcu sierpnia 1939 roku.
Pierwszego września Kazimierz Szosland w pośpiechu przetransportował żonę i dziecko do przyjaciół w Garwolinie, a potem sam udał się do swojej jednostki w Grudziądzu.
– Zobaczyliśmy go dopiero po pamiętnym zbombardowaniu koni. Dotarł wtedy do Garwolina i zabrał nas do majątku znajomych pod Sarnami, państwa Pourbee. Ale tam też długo nie zagrzaliśmy miejsca, bo zbliżali się Sowieci. Rodzice postanowili więc przemieścić się do Lwowa. Wspólną podróż zaproponowali naszym gospodarzom. Ci jednak odrzekli, że tak są zaprzyjaźnieni i związani z okolicznymi Ukraińcami, że na pewno włos z głowy im nie spadnie. Ledwie wyjechaliśmy „przyjaciele” wyrżnęli ich w pień. Całą rodzinę.
Szoslandowie udali się do Lwowa w towarzystwie majora Adama Królikiewicza oraz jego żony i dzieci. Pojechali w dwa samochody. W drodze napotkali oddział gen. Maczka – ten zachęcał, by zabrali się z nim na Węgry.
– Ojciec kategorycznie odmówił stwierdzając, że jego miejsce jest w Polsce. W drodze coraz to zaczepiali nas Sowieci. Na szczęście nie orientowali się, kto zacz, bo Królikiewicz jechał w cywilnym ubraniu, a tata bez mundurowej marynarki. Kilka razy udało mu się zwymyślać sowietów nie wychodząc z samochodu, a że rosyjski znał wyśmienicie, ruscy głupieli i nas puszczali. Na którymś postoju jednak ojciec zdając sobie sprawę, że prędzej czy później możemy zostać zatrzymani, pozbył się służbowej broni. Pamiętam, jak dziś, poszedłem z nim w pole, a on rozkładał swój pistolet na najdrobniejsze części i każdą oddzielnie wdeptywał głęboko w zaoraną ziemię.
Miał nosa: nazajutrz drogę zatarasował im sowiecki czołg. Rosjanie kazali wszystkim wysiąść. Królikiewiczowi dali szybko spokój, bo nie znaleźli przy nim żadnych wojskowych akcesoriów; Szosland natomiast miał mundur. To wystarczyło, by jego i jego żonę Stefanię oraz synka zawlec pod płot. Już miała paść komenda: „ognia”, gdy z niewielkiej odległości zaczęły dochodzić odgłosy ostrej strzelaniny.
– Sowieci chyba mocno się wystraszyli, bo zebrali manatki i poszli w nieznane. Cud. Byliśmy pewni, że to już koniec, nawet ja byłem pewien, choć przecież miałem zaledwie 9 lat. W sytuacji ekstremalnej człowiek widać znacznie szybciej dorośleje. Ażeby ochłonąć, weszliśmy do pobliskiej chałupy i zostaliśmy tam na noc. Niestety następnego dnia sowieci wrócili i aresztowali ojca. Ja z mamą ruszyliśmy do Lwowa.
Kazimierza Szoslanda zamknięto w celi na parterze; na szczęście okna wychodziły na ulicę. Przez kraty nawiązał kontakt z przechodniami, którzy dostarczyli mu cywilne ciuchy. Nie budzące podejrzeń ubranie, do tego rewelacyjny rosyjski pozwoliły zbiec z niewoli. Po kilku dniach dołączył do rodziny.
– Lwów był już zajęty przez Sowietów, ale działająca tam rosyjsko-niemiecka komisja ogłosiła, że wszyscy, którzy legitymują się meldunkiem z terenów okupowanych przez Niemców mogą miasto legalnie opuścić. Po raz kolejny – i jak się wkrótce miało okazać wcale nie ostatni – całą rodziną wyruszyliśmy w drogę. Najpierw autobusem do Przemyśla, potem pociągiem do Warszawy. Zapewne zatrzymalibyśmy się w niej na dłużej, gdyby nie ta historia z Fegeleinem.
Konspiracyjny zwierzchnik Kazimierza Szoslanda, zarazem przyjaciel z Grudziądza, Tadeusz Bór-Komorowski, wydał mu wtedy rozkaz opuszczenia Warszawy i wyekspediował z żoną i synem do majątku Szczęsne pod Grodziskiem Mazowieckim – sam zresztą często tam pomieszkiwał ze swoją rodziną. Dom nie należał jednak do najbezpieczniejszych – usytuowany był w pobliżu głównej drogi i w niewielkiej odległości od miasta. Zapadła więc decyzja o kolejnej przeprowadzce, tym razem do Adamowizny, co prawda oddalonej od Szczęsnego zaledwie 5 kilometrów, ale pod samym lasem. Opodal, w Radoniach, znajdował się majątek państwa Chrzanowskich, gdzie alianci dokonywali zrzutów dla Armii Krajowej. Kazimierz Szosland odbierał „paczki z nieba”, a następnie rozdysponowywał według ustalonego rozdzielnika. Na tym przede wszystkim polegała jego ówczesna działalność konspiracyjna.
– W kwietniu 1944 roku tata został ostrzeżony o planowanej przez Niemców rewizji. Nie miał się czego obawiać, bo wyniósł z domu nawet osobistą broń. W nocy z 18 na 19 kwietnia (a nie 20, jak podają rozmaite źródła) – obudziło nas stukanie w okno. Ojciec zapytał:
– Kto tam?
– Chłopcy z lasu – usłyszał w odpowiedzi.
– Jacy chłopcy z lasu, na żarty wam się zebrało?
W tym momencie bandyci rzucili kłodą w okno rozbijając szyby w drobny mak. Dobiegło nas wtedy wołanie: Wasia, no chodź tu! – co wskazywało na obecność Rosjan. Ojciec otworzył drzwi, padł strzał. Tata konał w korytarzu. Leżałem w pokoju obok i nie mogłem się nawet ruszyć, bo kuzyn mocno przycisnął mnie do łóżka, bym nie zrobił jakiegoś głupstwa. Tymczasem bandyci – cywile – rozpierzchli się po domu i wyraźnie czegoś szukali. Niczego nie znajdując zabrali tylko ubrania ojca. Nie mam wątpliwości, że to byli Rosjanie i Polacy – czy jednak partyzanci, których na tym terenie było już wtedy sporo – nie jestem przekonany.
W kilka dni po śmierci Kazimierza Szoslanda, Andrzej z matką byli na kolacji u państwa Chrzanowskich w Radoniach. Zjawili się tam też sowieccy partyzanci…
– Nigdy nie zapomnę tego widoku – jedli zupę trzymając w jednej ręce łyżkę, w drugiej granat(!).
Gospodarz Jan Chrzanowski (cioteczny brat generała Stefana Grota-Roweckiego), opowiedział Rosjanom o bestialskim mordzie, wszyscy byliśmy ciekawi ich reakcji, bo na jej podstawie można było ewentualnie wnioskować: oni czy nie oni?
– Chyba jednak akurat nie oni – mówi Andrzej Szosland – bo tak się tym zabójstwem przejęli, że jeśli byłaby to reakcja udawana, to musieliby być doskonałymi aktorami. Ale sprawcami – czego jestem pewien – byli ich koledzy, polsko-sowieccy komuniści oczyszczający teren ze swoich wrogów. Zastrzelili ojca z radzieckiej teteki, kaliber 7,62 kula przeszła na wylot, znalazłem ją w korytarzu i wiele lat przechowywałem. Niestety zaginęła.
Źródła historyczne podają, że ponoć do dziś w okolicach Grodziska Mazowieckiego żyją rodziny, których przodkowie uczestniczyli w bestialskim mordzie. Sprawców jednak nigdy nie schwytano.
Piotr Dzięciołowski
* Publikowany tekst pisałem jedenaście lat temu dla miesięcznika „Koń Polski”. Przypominam go z racji 76 rocznicy śmierci Kazimierza Szoslanda.
Takie losy. Udostępniłem w prywatnych wiadomościach oraz na portalach miasta Grudziądz. Historia warta poznania. Dziękuję.
Mam zapisy podkomendnego mjr K Szoslanda o wspólnej ucieczce z niewoli, wachm Tomasza Wójcika „Tarzana”.Proszę o kontakt z red Piotrem Dzięciołowskim. K .J.