Listopad to czas pamięci. Wspominamy m.in. tych, którzy, jak my, jeździli konno. Wśród nich byli znani artyści scen polskich. Poniżej kilka anegdot z jeździeckiego życia gwiazd.
MAREK FRĄCKOWIAK (1950-2017)
ZAKLINACZ KONI
Mundek był piękny, ale co z tego. Na dzień dobry potrafił strzelić kopytami. Klubowicze z Podkowy Leśnej starali się więc omijać go z daleka i dosiadać innych, znacznie bezpieczniejszych koni.
– Wszedłem do boksu. Koń w jednej chwili skoczył do mnie z zębami. Zatrzymałem się w bezruchu. Mundi wyhamował parę centymetrów przed moją twarzą. Stanął jak wryty. Zaryzykowałem. Zacząłem do niego mówić, pogłaskałem po chrapach, chuchnąłem w nos i przytuliłem. Czułem, jak cały drży. Po kilku minutach dał się wyczyścić i osiodłać bez jakichkolwiek oznak protestu.
– Wreszcie zjawił się kolega, który pozostawił mnie na pastwę Mundka. Kiedy ujrzał konia w pełnym rynsztunku, spytał, kto mi pomagał.
– Nikt – odpowiedziałem.
– To niemożliwe, my to robimy w dwie, trzy osoby!
MIECZYSŁAW KALENIK (1933-2017)
O ZEGARKU, GIPSIE i KRZYŻAKACH
Filmowa rekonstrukcja Bitwy pod Grunwaldem. Zbliżenie na Zbyszka z Bogdańca. Właśnie unosi wysoko miecz. Zsunięty rękaw odsłania… zegarek. Tę anegdotę przekazywano sobie z ust do ust jeszcze długo po premierze filmu Krzyżacy (1960) w reżyserii Aleksandra Forda (1908-1980). Czyżby odtwórca roli zapomniał zdjąć przed kolejnym klapsem ten nieznany w średniowieczu rekwizyt?
– Bzdura. Nigdy nie nosiłem i nie noszę nic na ręku. Zresztą proszę spojrzeć.
Aktor sięga do prawej kieszeni marynarki i wyjmuje zegarek.
– Zabawne, iż wszyscy o tym mówili, a nikt się nawet nie zająknął, że długi czas grałem z nogą gipsie. Źle podkuty Baronet pośliznął się i wywrócił przygniatając mi zakleszczoną w historycznym kostiumie lewą stopę. Lekarze chcieli unieruchomić mnie na bardzo długo, założyć gips aż po pachwinę. Zgodziłem się tylko do kolana i już po kilku dniach wróciłem na plan. Szerokość mojej nowej stopy sprawiła, że trzeba było zmodernizować jedno strzemię.
MACIAEJ KOZŁOWSKI (1957-2010)
I WSZYSTKO OD POCZĄTKU
– W Starej baśni. Kiedy słońce było bogiem (2003) w reżyserii Jerzego Hoffmana jeździliśmy na hucułkach i konikach polskich. Zwierzaki przepiękne, sympatyczne, ale tak uparte, że jak któryś wbił sobie coś do łba to nie było siły, żeby mu to wyperswadować. Kręciliśmy scenę: grupa konnych oddala się galopem od dworu. W pewnym momencie część skręca w prawo, część w lewo. Ćwiczymy ten wariant kilkakrotnie. Każda próba wychodzi bezbłędnie. Reżyser decyduje: Ujęcie! Kamera, klaps, akcja. Jedziemy, ja prowadzę. Na zakręcie mój konik stwierdza, iż wystarczająco dużo razy skręcał w lewo, by teraz pójść w prawo. I wszystko od początku.
HENRYK MACHALICA (1930-2003)
A POTEM BIEGIEM DO TEATRU
– W Ochabach na Śląsku Cieszyńskim, gdzie przyszedłem na świat, było stado ogierów. Dwa razy do roku na rampie kolejowej odbywało się niepowtarzalne widowisko – wiosną, kiedy konie wysyłano na punkty kopulacyjne, i jesienią, kiedy wracały. Widok czarujący i niezapomniany, a do tego jeszcze komiczny, zwłaszcza jesienią. W trakcie rozładunku masztalerze spadali z ogierów niczym gruszki, a konie uwolniwszy się spod ciężaru człowieka, same galopowały do stajni.
To właśnie w tamtym czasie zapałałem miłością do koni. Kiedy przeniosłem się do Warszawy, znajomi załatwili mi dojście do stajni Janikowskiego na Służewcu. A mieszkałem wówczas na Bielanach (drugi koniec Warszawy – przyp. PD). Codziennie wstawałem więc o pół do czwartej rano, wsiadałem na rower i przemierzałem około dwudziestu pięciu kilometrów. Do pół do dziesiątej obskakiwaliśmy z kolegami przynajmniej po pięć wyścigowych koni. Na każdym, w zależności od założeń treningowych, trzeba było przejechać od ośmiuset do tysiąca sześciuset metrów. Przeżycie ogromne, zwłaszcza gdy szczypał mróz, zamarzały powieki i człowieka otulał szron. A potem biegiem na próbę do teatru.
Piotr Dzięciołowski
***
Anegdoty pochodzą z mojej książki „Koń to jest ktoś”. Wydawnictwo RYTM. 2003 r.