Malwina de Brade: absolwentka Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych; maluje, rysuje, zajmuje się animacją filmową, wykłada fotografię i sama fotografuje… m.in. konie. Bez nich nie potrafi funkcjonować, choć o ich dosiadaniu może już tylko pomarzyć. Zamiast więc przejażdżek w siodle, obcuje z końmi z poziomu ziemi. Przy okazji – jak mówi – ładuje się pozytywną energią i uodparnia na wszechobecną głupotę.
Po dziś dzień słyszy odgłos końskich kopyt dochodzący z łódzkiej ulicy, przy której mieszkała w dzieciństwie. Miała zaledwie parę latek, a doskonale pamięta szkapinę ciągnącą wóz załadowany zlewkami z pobliskiego przedszkola i woźnicę wymachującego batem. Ileż to razy biegła do okna, by odprowadzić wzrokiem oddalający się zaprzęg. Kiedy znikał, siadała przy stoliku, brała ołówek, rozkładała kartkę i rysowała, rysowała, rysowała. Oczywiście konie. Początkowo nieporadnie, koślawo – zwierzęta bardziej przypominały kaleki niż mocno umięśnione kobyły; z czasem nikt nie miał wątpliwości, że to „coś” to wierzchowiec, jak się patrzy!
Gdyby nie dziecięca fascynacja końmi, która wzięła się nie wiadomo skąd, może nigdy nie odkryłaby w sobie zdolności plastycznych. Rysowanie rekompensowało jej niemożność bycia z ukochanymi zwierzakami tête-à-tête. Pierwsze prawdziwe spotkanie z końmi odbyła dopiero po przeprowadzce do Warszawy, w wieku 10 lat w ośrodku jeździeckim „Hubert” nad Jeziorkiem Czerniakowskim. Tamtejszych jeźdźców zdumiewało to, że małą dziewczynkę akceptują wszystkie konie; zarówno tzw. „osiołki”, jak i te, co kopyt używają nie tylko do chodzenia i biegania. Dawała radę gryzącym i kopiącym, złośliwym i leniwym. Tak działo się zresztą i później, gdy jeździła już w innych stajniach.
Konie zawładnęły nią bez reszty i chyba na zawsze. Kilkakrotnie stawała przez nie przed życiowymi wyborami. Kiedy przyszedł czas szkoły średniej, zastanawiała się, czy nie kontynuować nauki w technikum rolniczym. Poszła do liceum plastycznego, ale pozostawiła sobie otwartą furtkę na później: po maturze miała zdawać na zootechnikę. Targana rozterkami, postawiła jednak na ASP. Do bycia z końmi – przekonywała sama siebie – nie jest potrzebny tytuł magistra, do bycia profesjonalnym artystą, niezbędne jest poznanie palety technik pozwalających wyrażać siebie i swoje uczucia. Coś za coś.
Niewykluczone, że gdyby zdecydowała się na inny kierunek, po dziś dzień mogłaby jeździć konno. To właśnie sztuka przyczyniła się do jej urazu kręgosłupa. Pojechała na wernisaż, mieszkała w hotelu i… tak pechowo poślizgnęła się pod prysznicem, że lądując na posadzce doznała pęknięcia dysku. Lekarze pogrozili palcem: żadnych koni! Od tamtej pory – już sześć lat – kontakt z nimi ogranicza do głaskania i utrwalania w postaci obrazów, szkiców, rysunków i zdjęć.
– Nie muszę z nimi przebywać bez przerwy, nie muszę spać w stajni. Wystarczy, że znajdą się w zasięgu mojego wzroku, a od razu robi mi się dobrze „w całej sobie”. Parodniowy seans uspokaja mnie na jakieś dwa miesiące. Kiedy znów zaczyna mnie wszystko wkurzać, wracam do koni. Dla nich byłabym nawet w stanie przenieść się na wieś. Tylko dla nich. Jestem bowiem zwierzęciem miejskim, kocham szum miasta. U koni więc bywam, na stałe mieszkam w Warszawie. Tu tworzę.
Jedynym, a w każdym razie głównym tematem prac Malwiny de Brade w okresie poprzedzającym studia, były konie. Na uczelni musiała dotykać innych treści.
– Profesorowie z założenia traktują motyw koński w kategoria kiczu. Rzadko kiedy potrafią spojrzeć inaczej. Powstrzymywałam się więc, rysowałam koniki przede wszystkim dla siebie, ewentualnie wstawiałam je jako jeden z elementów graficznych, a na to dzięki Bogu przyzwolenie dostawałam.
Udało mi się też przemycić konia do pracy dyplomowej, którą robiłam pod kierunkiem Janusza Stannego: ilustracje do rosyjskiej bajki Piotra Jerszowa „Konik Garbusek”. Szkoda tylko, że obrazki te nie wyszły poza mury uczelni, ale był to czas, gdy w Polsce nikt nie chciał wydawać bajek zza wschodniej granicy rodem. Dziś pewnie byłoby inaczej, ale znowu wymagania wydawców, by plastyk nie tworzył w zgodzie ze swoim sumieniem, to zabawa nie dla mnie. Nie lubię, gdy ktoś narzuca mi formę i kształt. Z tego zresztą powodu nie współpracuję z redakcjami, których redaktorzy mają przedziwne podejście do fotografii. Według nich zdjęcie ma być ładne, według mnie zdjęcie ma być dobre! To samo z rysunkiem, obrazem i właśnie ilustracją.
Na szczęście istnieją wydawcy pozostawiający Malwinie de Brade wolną rękę. Dla nich w dalszym ciągu ilustruje książki, choć rzadko uwiecznia w nich konie. Te prezentuje na zdjęciach i rysunkach. Są w jej twórczości stale obecne, inspirują i mobilizują.
Piotr Dzięciołowski
Genialny materiał 🙂